Nadchodzą wolne dni! W Holandii tzw. majowe wakacje, które oczywiście są w kwietniu. W Polsce majówka. Czas ruszyć się z domu. Tylko dokąd? Ja osobiście szukam zwykle miejsc w miarę pustych. A o to w Europie niełatwo. Ewentualnie w grę wchodzą też rejony popularne tylko w sezonie. W tym roku mamy pomysł last minute, ale jeszcze go nie zdradzę. Będzie niespodzianka potem. Ale ponieważ w zeszłym roku nie udało mi się napisać żadnej relacji z kwietniowo-majowego wypadu, zrobię to teraz - może jeszcze wykorzystacie.
Normandia rejonem odludnym raczej nie jest. Ale zapełnia się głównie latem. W końcu kto chce plażować w pochmurne dni nad zimnym morzem? Na pewno nie Francuzi. Tłumów na normandzkich plażach można oczekiwać w lipcu i sierpniu, zwłaszcza, że stosunkowo niewielka odległość z Paryża zachęca jego mieszkańców do przemieszczania się w tę stronę także na krótkie weekendowe wypady. Swoją drogą jeden taki przeżyliśmy. Właśnie ten pierwszomajowy - 4 dni wolnego i nagła zmiana pogody na słoneczne 25 stopni spowodowały prawdziwy najazd paryżan, którzy leniwe jeszcze letniska w ciągu dosłownie 3 godzin zmienili w pulsujące serce kraju. Ale jeśli pomyślicie wcześniej o tym, żeby naszego błędu uniknąć, możecie się delektować urodą Normandii w miarę spokojnie. Jedynie z kilkunastoma tysiącami innych zwiedzających.
Polecam, bo Normandia wiosną jest naprawdę urocza. Soczyście zielona i obsypana kwiatami jabłoni, z których owoców powstanie później cydr i ulubiony "jabol" mojego męża, czyli calvados. I już choćby możliwość spróbowania tych specjałów może być wystarczającą zachętą do tej wycieczki.
Kto nie przepada za jabłkowymi trunkami, może popróbować normandzkich serów. No i oczywiście ryb i owoców morza. Restauracje nawet w mocno turystycznych punktach serwują tak smaczne dania, że palce lizać. W każdym razie ja muszę, bo nie mam odpowiedniej techniki.
Plaże i wszelkie zabytki związane z lądowaniem aliantów odpuściliśmy sobie zupełnie. Jakoś nas nie ciągnie, ale wiem, że cieszą się wielką popularnością. Może następnym razem... My zaczęliśmy jeszcze bez słońca od poszukiwania straconego czasu. Deauville, Trouville, Villers-sur-Mer, Houlgate, Cabourg ciągle jeszcze mają w sobie ten czar jak z Prousta. Charakterystyczne kształty i kolory domów. Małe pensjonaty i wielkie hotele. Atmosfera jak w starym Sopocie. Zresztą Grand Hotel Cassino w Deauville od tego sopockiego też różni się niewiele. Do tego rybne knajpki o zachodzie słońca. Ech, rozmarzyłam się.
A to dopiero początek. Idąc za kulturalnym ciosem odwiedziliśmy też najulubieńsze miasteczko impresjonistów: Honfleur. Miejsce wręcz kultowe. Nie rozczarowuje, chociaż w rzeczywistości jest znacznie bardziej szare niż kolorowe. Ale w tej szarości, zwłaszcza ulicy Więziennej i drewnianego kościoła ponad portem, tkwi jego urok.
Nieco bardziej w stronę nowoczesności zboczyliśmy do Granville, miejsca pochodzenia Christiana Diora. Niestety, muzeum w jego domu było już zamknięte, a poza pięknym ogrodem i cudowny widokiem z niego na morze, miasto raczej nas nie przekonało.
W przeciwieństwie do położonego po przeciwnej stronie zatoki turystycznego highlightu, Mont Saint-Michel. Tę osobliwość kojarzy chyba każdy. Obejrzenie tej osobliwości to punkt obowiązkowy dla zwiedzających Normandię, ale i sąsiednią (dokładnie za rzeką) Bretanię, która często się do tego zabytku też przyznaje. Chociaż dziś już nie trzeba czekać na odpływ, by dostać się na wysepkę z miasteczkiem-twierdzą i górującym nad nią opactwem, i tak robi ona wielkie wrażenie. Szczególnie jeśli nie wsiądziecie w autobus ani do konnego omnibusu, tylko postanowicie skorzystać z własnych nóg. Z jedynego olbrzymiego parkingu do bram miasta jest aż 2,5 km. Ale każdy metr wart jest przejścia, bo to świetna okazja do podziwiania Mont Saint-Michel z oddali. Ale oczywiście trzeba jeszcze potem wdrapać się na szczyt, więc niektórym szkoda sił. I czasu. A szczytu, czyli opactwa też nie należy odpuszczać, bo jak wszystkie podobne miejsca ma ten wyjątkowy klimat jak z "Imienia róży". Ja uwielbiam wąskie nawy gotyckich kościołów, krzyżowe sklepienia refektarzy, a przede wszystkim klasztorne krużganki. W ogóle się nie dziwię, że średniowieczni mnisi potrafili tam medytować całymi godzinami. Ja też mam zawsze ochotę na jak najdłuższe przebywanie w takich okolicznościach.
Mont Saint-Michel to świadectwo kunsztu człowieka. Ale Normandia to też wspaniałości natury. Najpiękniejsza z nich to klify Etretat. Kolejny must see. Nieco na uboczu, ale za to, aby do niego dotrzeć, trzeba przejechać przez fantastyczny (ale drogi) most Pont d'Europe koło Hawru. Etretat leży nad małą zatoczką, więc trzeba się uzbroić w cierpliwość: na wąskiej drodze tłok, a na koniec trudno znaleźć parking. Ale widoki wynagradzają trud. Zwłaszcza jeśli pofatygujemy się na skarpę i przejdziemy parę kilometrów po tzw. ścieżce celników.
Po tych wszystkich wspaniałościach normandzkie miasta (Rouen i Caen) już nie wydały nam się szczególnie piękne. Za wyjątkiem katedry w Rouen.
Podejrzewam, że bardziej zachwyciłoby mnie Bayeux, ale z powodu komplikacji zdrowotnych tam nie dotarliśmy. Za to z przyjemnością zwiedzaliśmy rozmaite ruiny. Od zbombardowanego kościoła w centrum Caen, który zarósł trawą (niestety nie wolno do niego wchodzić, więc moje fotografie dalekie są od tych, które można znaleźć w sieci), przez autentycznie średniowieczne miasteczko Pont Audemer pełne typowych normandzkich ruder aż po opactwo Jumieges w delcie Sekwany.
To miejsce zaskoczyło mnie chyba najbardziej. Po opisach i zdjęciach nie spodziewałam się aż takiej urody, a zwłaszcza panującego tam spokoju. Jednak ci średniowieczni mnisi umieli wybierać miejsca z odpowiednią atmosferą. Już sama droga do tego miejsca jest bardzo interesująca. A w zależności od tego, z której strony nadjedziecie i jaką macie nawigację, możecie w bonusie dostać jeszcze przejażdżkę staroświeckim rzecznym promem. Na dodatek w sąsiedztwie opactwa był stawek, w którym obłędnie kumkały właśnie żaby w liczbie chyba miliona. Tam właśnie zjedliśmy nasze ostatnie normandzkie śniadanie (no dobra, właściwie to był lunch) na trawie.
Tegoroczne majowe wakacje z pewnością będą zupełnie inne. Ale kto wie, może znów przyniosą takie fantastyczne wspomnienia i niedosyt, który na pewno jeszcze nie raz popchnie nas w stronę Normandii. I dalej, bo w Bretanii tez jeszcze nas nie było.
Choć mieszkam przy granicy z Normandią to jeszcze w tych miejscach nie byłam. Już je dopisałam do mojej listy :) na pewno wszędzie tam pojadę :)
OdpowiedzUsuń