Majowe wakacje, które właściwie zaczynają się jeszcze dobrze w kwietniu, to czas, kiedy Holendrzy chętnie wyruszają na południe. Po miesiącach szarego nieba i przejmującego zimna wszyscy chcą się wygrzać w słońcu. Drugą opcją są wakacje w Holandii, najlepiej w Zelandii lub na wyspach Morza Watowego.
A my jak zwykle na przekór. Czyli bardziej na północ. Morze
Watowe nęci nas od dawna, ale holenderskie ceny przerażają. A więc na wschód. Tym
razem Dania…
To był krótki wypad i na dodatek głównym celem był
odpoczynek. Dlatego poszliśmy na łatwiznę i nie jechaliśmy daleko. Odpuściliśmy
najbardziej atrakcyjne turystycznie rejony od strony Bałtyku, odpuściliśmy
Kopenhagę. Postanowiliśmy spędzić tydzień na wyspie Rømø. To jedna z duńskich wysp na Morzu
Watowym, tuż obok niemieckiego Syltu. Na
Rømø
nie ma wielu stałych mieszkańców. Kilka niewielkich wsi, a poza tym tylko
osiedla domków wakacyjnych. W pełni lata jest tam zapewne tłoczno jak we
wszystkich nadmorskich miejscowościach, na przełomie kwietnia i maja to rejon
tylko dla twardzieli, którym nie przeszkadza zimno i silny wiatr od morza. W
zamian za to poczucie prawdziwej wolności, siły natury i przepiękne widoki.
Zresztą popatrzcie sami.
Na Rømø podróżuje się wygodnie, szeroką groblą o długości kilku
kilometrów. Zbudowano ją w latach drugiej wojny światowej w ramach robót
publicznych łagodzących kryzys lat trzydziestych. I mimo częstych sztormów
świetnie się trzyma.
Cała wyspa jest estetyczna jak z pudełeczka. Lokalni mieszkańcy dbają o stare domy kryte strzechą. Jeśli zadamy sobie trochę trudu, żeby pojeździć po wioskach, znajdziemy prawdziwe perełki, nawet z XVIII wieku. Lokalne archiwum, kościół o śmiesznie niskim wnętrzu, remiza strażacka, tzw. dom kapitana to najbardziej znane zabytki Rømø. Mi najbardziej podobała się najstarsza i najmniejsza duńska szkoła – z wyglądu tak na 8-12 uczniów i osiemnastowieczny płot z fiszbin wieloryba – świetnie zachowana pamiątka po czasach morskich polowań.
Cała wyspa jest estetyczna jak z pudełeczka. Lokalni mieszkańcy dbają o stare domy kryte strzechą. Jeśli zadamy sobie trochę trudu, żeby pojeździć po wioskach, znajdziemy prawdziwe perełki, nawet z XVIII wieku. Lokalne archiwum, kościół o śmiesznie niskim wnętrzu, remiza strażacka, tzw. dom kapitana to najbardziej znane zabytki Rømø. Mi najbardziej podobała się najstarsza i najmniejsza duńska szkoła – z wyglądu tak na 8-12 uczniów i osiemnastowieczny płot z fiszbin wieloryba – świetnie zachowana pamiątka po czasach morskich polowań.
Rømø to prawie wyłącznie natura. Cała wyspa jest częścią parku narodowego Morza Watowego. Swoją drogą to uderzające, że mimo tego można tam budować osiedla wypoczynkowe i całą infrastrukturę turystyczną. Jakieś 2 lata temu zdziwiłam się bardzo, że w Słowińskim Parku Narodowym w Łebie straszą 2 czy 3 toitoi-e. Jak mnie poinformowano w dyrekcji parku, na ternie parków narodowych nie wolno budować nic stałego, więc toalet też nie ma. I tyle. A na Rømø wszystko można. I może dzięki temu nikt natury nie niszczy. Swoją drogą nie ma tu prawie hoteli, tylko kempingi i osiedla wypasionych domków. W większości są one weekendowymi samotniami Duńczyków, którzy wynajmują je na czas, kiedy sami nie planują korzystać. Wszystko jest zorganizowane w duże grupy i podpięte pod firmy turystyczne, dzięki czemu osiedla mają bogate zaplecze w postaci basenów, saun, klubów dla dzieci, placów zabaw itp. Jedyny mankament to niewielka liczba restauracji na wyspie. Może w sezonie przybywa jakiś budek, ale w kwietniu pustkowie kulinarne – trzeba gotować samemu.
Skoro już przy architekturze jestem: na stałym lądzie w okolicy Rømø warto
obejrzeć niewielkie, ale naprawdę urocze miasteczko Ribe. To podobno najstarsze
miasto w Danii, pełne malowniczych uliczek z niską zabudową. Na rynku stoi
dumnie katedra, będąca pomieszaniem różnych stylów, której dzieje są mocno
związane z historią duńskiej reformacji. Warto zwiedzić mini-muzeum na galerii,
gdzie można tę historię poznać i obejrzeć pierwsze wydanie biblii Lutra. Ale jeszcze
lepszy jest widok z wieży. Jeśli tylko pogoda pozwoli obejrzymy nie tylko
miasto, ale i całą okolicę, aż do samego morza.
A po drodze powrotnej na Rømø możemy próbować wjechać na jeszcze
jedną wyspę – prawie zupełnie pustą Mandø. Nam się nie udało. Nie ta pora dnia.
Drogę zagrodziło nam morze. Znaki mówią wyraźnie – przejazd tylko dla osób
znających pory przypływu. Najwyraźniej byliśmy źle poinformowani. Zresztą wcale
nie jestem pewna, czy by się udało. Na Mandø najłatwiej dostać się zabawnym
omnibusem ciągniętym przez traktor. Kilka takich pojazdów stacjonuje we wsi na
końcu prowadzącej do Mandø drogi. Frajda musi być spora, ale też nie mieliśmy
ochoty czekać. Zwłaszcza, że taką frajdę byliśmy w stanie zapewnić sobie sami.
Ale o tym później...
O fascynującej przyrodzie Rømø w części drugiej za kilka dni. Stay tuned!
piekne, kolory takie chlodne, jak w akwarelach.
OdpowiedzUsuńWłaśnie, takie klimaty jak z filmu "Uczta Babette". :)
UsuńNaprawdę urokliwe miejsce, tylko zastanawiam się czy byliście tam sami? Gdzie wywiało wszystkich ludzi? Oczywiście żartuje, nie ma tłumów to i lepiej.
OdpowiedzUsuńNo rzeczywiście, na zdjęciach pustki. Tak lubię. Tym razem fotografowanie było ułatwione, bo ludzi rzeczywiście dużo nie było. I jakoś nie za bardzo zwiedzali, raczej wywiało ich na plażę. Tylko w Ribe było sporo turystów. W ogóle Romo to raczej miejsce pełne w lipcu i sierpniu. Ale w sumie dużo domów było zajętych, a szczególnie w weekend się zapełniało. :)
Usuń