14 sierpnia 2013

Powrót problemu, czyli śmierć w królewskiej rodzinie

Monarchia i rodzina królewska nie leżą raczej w kręgu moich zainteresowań. Ich utrzymanie kosztuje podatników sporo, a efekty ich działalności są raczej mizerne. No chyba, że weźmiemy pod uwagę dochody ze sprzedaży gadżetów z nimi związanych. Holendrzy są ze swojej rodziny królewskiej dumni, ale na codzień się nią nie zajmują. Ten rok jest wyjątkowy: abdykacja Beatrix, przejęcie tronu przez Willema-Alexandra i wreszcie przedwczorajsza śmierć Friso. Niewygodnego księcia, który już nie raz stawał się przyczyną problemów, chociaż sam chyba starał się schodzić spod ostrzału aparatów fotograficznych.


Friso (pierwszy z lewej) z rodzicami i braćmi (1983) - źródło: spiegel.de
Friso, a właściwie Jahan Friso, to drugi z trzech synów byłej królowej Beatrix, czyli brat aktualnego króla. W przeciwieństwie do brata solidny i pracowity. Ukończył porządne studia inżynierskie studiując na dobrych uczelniach zdobył też doktorat i MBA. A potem poszedł własną drogą, pracując w znanych i renomowanych firmach na raczej wysokich stanowiskach. Mieszkał z rodziną po cichu w Londynie starając się nie rzucać w oczy. Ale chyba się nie udawało.

Pierwszy raz stał się obiektem zainteresowania tabloidów w latach 90., gdy podejrzewano go o homoseksualizm. Chyba nie zniósl tego najlepiej, bo wydał w tej sprawie oficjalne oświadczenie. Potem rozpętała się afera związana z jego małżeństwem z Mabel Wisse Smit, która podobno była wcześniej związana z przywódcą mafii Klaasem Bruinsmą, zastrzelonym w 1991 roku. Ujawnienie tej informacji spowodowało nieudzielenie zgody na ich ślub. Zawarcie małżeństwa bez zgody parlamentu oficjalnie wykluczyło Friso z Domu Królewskiego. Nie mógł więc być brany pod uwagę jako sukcesor tronu, stracił również tytuł Księcia Niderlandów, zachowując jednocześnie osobisty tytuł księcia van Oranje-Nassau. Tym chętniej wycofał się i wybrał w miarę anonimowe życie w Londynie. Podobno nie miał w ogóle parcia na szkło i był raczej introwertykiem. 



Z żoną Mabel ...

... i córkami Luaną (7) i Zarią (6) - źródło: nos.nl
Z braćmi łączyło go zamiłowanie do sportu, lubił nurkować i grać w golfa. Ale jego największą pasją sportową były narty, ulubione zresztą przez całą rodzinę królewską (i Holendrów w ogóle). I to właśnie okazały się jego zgubą. W lutym zeszłego roku podczas zjazdu w austriackim Lech (poza trasą)  został przysypany przez lawinę śnieżną, w wyniku czego doznał uszkodzenia mózgu na skutek niedotlenienia. Już tydzień po wypadku lekarze ujawnili złe rokowania - po trwającej ponad 50 minut akcji reanimacyjnej uszkodzenie mózgu musiało być nieodwracalne. Konsekwencją wypadku była dlugotrwała śpiączka i w końcu śmierć w wieku jedynie 44 lat. Po wypadku przebywał w specjalistycznegoym szpitalu w Londynie; ujawniono, że niekiedy reagował na bodźce. W lipcu książę przyjechał do Holandii, w Paleis Huis ten Bosch miał spędzić lato.

Ponieważ przebywam poza Holandią trudno mi śledzić reakcje, jakie wywołała śmierć księcia w holenderskim społeczeństwie. Może nieco mniej nasycone jadem niż komentarze polskich internautów pod doniesieniami agencyjnymi ("dobrze mu tak, za publiczne pieniądze na nartach sobie jeździł, z trasy zabaczał" itd.). Podobno wiele osób wpisuje się do księgi kondolencyjnej - oczywiście, jak to w Holandii, wirtualnej, pod pałac przynoszone są też kwiaty. To oczywiście dane z mediów, więc nie wiem, jak to wygląda rzeczywiście. Na pewno Holendrzy na krótko przypomnieli sobie o problemie, o którym próbowali zapomnieć (bo jak problemu nie da się rozwiązać, to po co o nim rozmyślać). Król z rodziną przerwali urlop w Grecji, podobnie jak premier, którego dziwną wypowiedź o szoku wywołanym tą śmiercią cytowały media. Pojawiły się kontrowersje wokół pogrzebu. Z holenderskiej prasy wynikało, że rodzina życzy sobie, aby pochowano go w krypcie rodziny królewskiej w Nieuwe Kerk (Nowy Kościół) w Delft. Ale w związku z oficjalnym usunięciem księcia z Domu Królewskiego nie jest jasne, czy można tak zrobić. Ostatecznie Friso zostanie pochowany w piątek w Lage Vuursche koło Baarn (niedaleko Utrechtu).



Kościół i cmentarz w Lage Vuursche - źródło: nos.nl

13 sierpnia 2013

Speurtocht

To zabawa przypominająca podchody. Popularna jako atrakcja firmowych imprez integracyjnych (organizowanych z mniejszym rozmachem niż w Polsce) oraz dziecięcych kinderbali.  Nie może się bez niej obejść urządzane w domu przyjęcie urodzinowe (przynajmniej na naszym osiedlu). Wbrew pozorom zabawa ta wcale nie musi byc nudna. Bo formę tradycyjną, jaką znamy z dzieciństwa, stosuje się raczej rzadko i tylko dla najmłodszych dzieci. W tej wersji drogę do ukrytego skarbu oznacza się wstążeczkami, strzałkami na drodze lub za pomocą opisowych wskazówek. A skarb najczęściej stanowią slodycze (zabawa ta jest też popularna w Niemczech pod nazwą Schatzsuche albo Schnitzeljagd).
Ale to tylko najprostsza możliwość. Rodzice holenderskich dzieci z dobrym skutkiem starają się zabawę uatrakcyjnić.  Wymyślają więc rozmaite warianty. Na przykład uczestnicy muszą odnaleźć w okolicy elementy, przedstawione na otrzymanych zdjęciach, np. mocno powiększonych albo zniekształconych. Jeśli ktoś nie ma własnych pomysłów, zawsze może skorzystać z idei w serwisach internetowych poświęconych dzieciom, a nawet kupić gotowe zestawy zawierające wszystkie niezbędne materiały. Muszę się przyznać, że sama tak robię. Moje dzieci bardzo chętnie urządzają tego typu zabawy, a ja niestety nie mam głowy pełnej pomysłów, a że w dodatku moja znajomość holenderskiego wciąż pozostawia co nieco do życzenia (nieco trudno mi sformułować zasady gry w szukanie skarbu faraona), wolę zainwestować w pakiecik niź męczyć się samodzielnie przez tydzień. Zainteresowanym polecam sklep Hodi Speurpakketten, oferujący kilkanaście gotowych rozwiązań dla dzieci w różnym wieku (oczywiście tylko po holendersku). Wypróbowaliśmy 2 razy, wszystko bez zarzutu, a dzieci wspaniale się bawiły.

Ostatni etap zabawy w speurtocht - rozwiązanie zagadki
Bez speurtocht nie może się też obejść żadne muzeum czy inna instytucja kulturalna. Ale i dorośli lubią się bawić - jak już wspomniałam speurtocht, raczej w wersji gry miejskiej, jest może być elementem imprezy firmowej.
W Polsce od dawna nie słyszałam o tym rodzaju zabawy, myślałam więc, że została zapomniana. Ale myliłam się; aktywność powraca. I poszukując możliwości ciekawego spędzenia czasu podczas naszego pobytu w Gdańsku natknęłam się na co najmniej kilka atrakcyjnych zabaw. Na przykład jutro odbędą się co najmniej 2 różne gry miejskie dla dzieci i młodzieży. Jedną z nich organizuje  Muzeum Historii Miasta Gdańska na Starówce z trasą odwiedzającą zabytkowe budynki (niekoniecznie te najbardziej znane), a nagrodą jest możliwość obejrzenia carillonu na wieży ratuszowej do którego dostęp jest normalnie bardzo ograniczony. Druga zabawa jest związana z wydarzeniami sierpniowymi i ma tytuł "Odkryj Strajk"; odbędzie sie na terenach postoczniowych. Czyli pomysły podobne do znanych mi. Poszukiwania przyniosły jeszcze jedno godne polecenia znalezisko - "Świat labiryntów" w Blizinach koło Przywidza. To jakby bardzo mały park rozrywki poświęcony w całości labiryntom. Na razie niewielki i dosyć siermiężny, ale i tak warto go odwiedzić. Na początek coś tylko dla dzieci: 6 małych labiryntów o wzrastającym stopniu trudności (ostatni może już wymagać dłuższego zastanowienia. A dalej wielki labirynt w polu kukurydzy, w ktorej wycieto skomplikowany wzor. Trasa ma jak sądzę kilka kilometrów i wymaga poważnej pomocy (i opieki) dorosłych. Czyli wspólna zabawa dla całej rodziny. Dodatkową atrakcją jest niewielka motylarnia, w ktoóej można podziwiać kilka gatunków tych owadów z bliska - niekiedy siadają nawet na ręce. Nam niestaty nie udało się  tam wejść - było sporo chętnych, a ponieważ wpuszczane jest jednocześnie maksymalnie 8 osób, więc czas oczekiwania przzekraczał 1,5 godziny. Jeśli komuś zależy, to radzę zapisać się przed wejściem do labiryntu. Ośrodek ma jeszcze sporo mankamentów, np. brak toalet (no chyba, że jesteśmy wielbicielami toi-toiów), kiepską gastronomię (tylko mini-bar z napojami i, co akurat niezwykle pasuje, kukurydzą na ciepło). Ale i tak jest to propozycja warta wykorzystania dla wszystkich miłośników nieekstremalnie aktywnego spędzania czasu. Zarówno dla mieszkańców Gdańska, jak i spędzających wakacje na Kaszubach. Naszych małych wielbicieli speurtochtu przekonała.

  
"Świat labiryntów" w Blizinach - małe labirynty
Oj duże to pole, a kukurydza wysoka na 2,20. Tylko czubki tyczek widać. Labirynt bardzo skomplikowany - nie będę ujawniać mapy, żeby nikomu nie zepsuć zabawy.
No to idziemy...


Zwycięstwo - wyszliśmy z labiryntu i jeszcze rozwiązanie znaleźliśmy!




10 sierpnia 2013

W tłumie

Gdańsk jest latem zatłoczony wyjątkowo. A tłum turystów jest barwny i zróżnicowany. Ja nie najlepiej czuję się w tłumie, ale doceniam to, że tak wielu turystów chętnie przyjeżdża odwiedzić moje rodzinne miasto. I w przeciwieństwie do sytuacji sprzed kilku lat, ta ciżba nie składa się już w największej części z leciwych Niemców. Na ulicach Starówki oraz na plażach słychać co najmniej kilkanaście języków. 

Właśnie trwa Jarmark Dominikański, impreza przyciągająca do Gdańska nawet większe masy niż sama uroda miasta. Jarmark jest zorganizowany z rozmachem - całe 3 tygodnie, obejmuje prawie całą Starówkę, parę imprez towarzyszących. Każdy znajdzie coś dla siebie; i wielbiciele chińskiej tandety, i poszukiwacze skarbów wśród staroci i amatorzy zdrowej regionalnej żywności. Dodajmy piękną pogodę, liczne restauracje i ogródki - i mamy naprawdę wspaniałą atmosferę. Tylko ten tłum...

Gdańsk - ale tłumy...

Pewnego wieczora wybraliśmy się na kolację. A że wieczór był piękny postanowiliśmy rozpocząć go od spaceru po Starówce. Dość tradycyjną trasą, od Bramy Wyżynnej. Już 2 minuty później, przy Złotej Bramie natknęliśmy się na biegające w panice zapłakane samotne dziecko. Oczywiście nikt na chłopca na zwracał uwagi, tłum był za gęsty. A może ludzie boją się oskarżeń o molestowanie (podobno to modne). Zagadaliśmy chłopca. Nie mówił po polsku. Zaczął bąkać coś po niemiecku. Rzeczywiście się zgubił, a ponieważ nie był już mały (9 lat), więc boleśnie zdawał sobie sprawę, że nikt wokoło go nie rozumie. Matka się nie pojawiała, więc wezwaliśmy straż  miejską. Pan dyspozytor fachowo poinstruował nas, gdzie czekać na patrol. Więc czekaliśmy. Chłopiec powoli się uspokajał i wdał z nami w rozmowę. Udało sie nam uzyskać od niego podstawowe informacje. W międzyczasie pojawił się jakiś pan, który twierdził najpierw, że chłopiec jest "z naszej grupy", a następnie, że jest dziadkiem. Uśmiechnięci strażnicy miejscy chyba zadowoliliby się tymi wyjaśnieniami. Stwierdzili, że problem się rozwiązał. No ja jakoś nie byłam przekonana. Ani ten człowiek nie wyglądał na zbyt emocjonalnie związanego z chłopcem, ani samo dziecko nie zareagowało specjalnie pozytywnie na niego. Więc moim zdaniem, ten dziadek to jakiś mocno przyszywany był. Chłopiec zresztą wspominał, że jest z mamą i jeszcze kimś, kogo wymieniał z imienia (ale nie pokrewieństwa), o dziadku nie było mowy. Na szczęście zanim zadowoleni z siebie strażnicy wydali chłopca "dziadkowi" pojawili się i policjanci. Te bardzo mili i uśmiechnięci. Oraz pełni zapału, by problem rzeczywiście rozwiązać. Szybciutko sprawdzili, że na komisariacie czeka (prawdopodobnie) matka chłopca. Więc mogą go tam zabrać, oczywiście razem z "dziadkiem". Chłopiec nie był do końca przekonany do tego, że musi pójść bez nas. Mam nadzieję, że na komisariacie, zgodnie z obietnicami z mediów, był obecny tłumacz. Bo policjanci z patrolu niestety nie znali ani słowa w obcych językach. A to by się bardzo przydało - przy takiej masie turystów gdańska policja powinna chyba zafundować swoim pracownikom podstawowy kurs angielskiego. Chociaż na tyle, żeby byli w stanie porozumieć się z najprostszych sprawach. Bo rozmowa, którą wtedy prowadziliśmy była dość kuriozalna. Nie chodziło o to, że potrzebowali tłumacza - oni nawet nie próbowali zwracać się bezpośrednio do zainteresowanych osób. Rozmawiali tylko z nami, co najgorsze właściwie ignorując chłopca. I to mnie najbardziej zdziwiło. Bo to on był podmiotem całej sprawy, on był poszkodowanym. Zagubionym dzieckiem w wielkim mieście, w niewiarygodnie gęstym tłumie obcych ludzi. I potrzebował pomocy, pocieszenia i zapewnienia, że jest bezpieczny, a sytuacja jest pod kontrolą. Tego (zwłaszcza miłej pani policjantce) zabrakło (może by i tu jakieś małe szkolenie z postępowania z dziećmi, szczególnie gdy nie ma możliwości porozumienia werbalnego). Chłopiec miał szczęście, że trafił na nas, że mogliśmy go uspokoić i zapewnić, że mama wkrótce się znajdzie. Ale na pewno sytuacja była dla niego bardzo trudna, chociaż rezolutny był - szczerze mu współczułam i jednocześnie cieszyłam, że moje dzieciaki siedziały bezpiecznie w domu. 

Ale wieczór był piękny. Zanim mogliśmy pójść dalej tłum już się lekko przerzedził, a i apetyt jakby wzrósł. Kolacja była fantastyczna. W Gdańsku jest sporo restauracji wartych polecenia, ale o tym może kiedy indziej...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...