24 kwietnia 2013

Dokąd jedziecie w wakacje?

Znów ciepło, wiosna nadrabia zaległości. Zbliżają się też majowe wakacje, a wraz z nimi jak bumenrang powraca ulubione pytanie Holendrów: Wat doe je op vakantie? (Co robisz w wakacje?). Praca, to bowiem tylko przewa pomiędzy wakacjami.



W tym roku rzeczywiście się nam poszczęściło. Nie wiem, czy jest tak w całym kraju, ale u nas wakacje będą aż dwutygodniowe. Spragnieni słońca dzieciaci (którzy nie mogą wybrać się na urlop poza szkolnymi feriami) już grzeją silniki. Najwięksi optymiści szorują i wietrzą też kampery i przyczepy kempingowe. Reszta albo już pakuje walizki albo w pośpiechu googla w poszukiwaniu okazji last minute. Pytanie: Waar gaan jullie naartoe? (Dokąd jedziecie?) usłyszałam tylko dziś rano w szkole co najmniej 7 razy.

Holendrzy uwielbiają wakacje i zawsze starają się dobrze wykorzystać wolny czas. Być może jest to częściowo  uwarunkowane historycznie: w końcu to naród marynarzy, podróżników i kupców, przemierzających południowe wody w poszukiwaniu łatwo (i drogo) zbywalnych egzotycznych towarów. Poza tym są dość zamożni i mają sporo wolnego czasu. Po pierwsze wiele osób pracuje w niepełnym wymiarze godzin, co pozwala im na nabijanie nadgodzin, wymienianych później na dni wolne. Po drugie, tygodniowy wymiar pracy w Holandii wynosi aktualnie 36 godzin. Osoby, które pracują w oparciu o stare umowy z 40-godzinnym czasem pracy w tygodniu mają 14 dodatkowych dni urlopu na rok. A 39 dni wolnych to już coś! No i jeszcze fakt, że Holandia jest mała i raczej jednorodna krajobrazowo.

Dlatego w czasie każdych ferii szkolnych kraj pustoszeje. I teraz również. Posiadacze grubych portfeli i małej liczby dzieci wybierają Kenię, Gambię i Tajlandię. Umiarkowani pesymiści (co do pogody) ze średnimi  dochodami lecą wygrzać się na wyspy Kanaryjskie lub do Turcji. A optymiści (znów pogoda), posiadacze większej liczby dzieci i skromniejszych zasobów finansowych poszukują lokalnych atrakcji - parków rozrywki dla potomstwa, kempingów z dobrą infrastrukturą w pobliżu natury, ewentualnie jadą do Niemiec czy Austrii. A więc albo okolica albo kieunek południe (i to jak najdalsze). Dopiero latem cała Holandia ruszy samochodami i kamperami do Włoch, Hiszpanii i Francji.




Swoją drogą ciekawe jest, co o sobie wzajemnie opowiadają Holendrzy i Niemcy. Holendrzy o Niemczech: ładny i przyjazny kraj, ale straszne korki na autostradach. Niemcy: kroki na autostradach są tylko, gdy Holendrzy mają ferie szkolne. I jeszcze: Dlaczego na niemieckich drogach jest zawsze tyle holenderskich kamperów? Bo Holandia jest tak mała, że Holendrzy się w niej nie mieszczą i 1/3 musi być stale zagranicą. Coś w tym jest, przy takiej gęstości zaludnienia człowiek zawsze będzie szukał jakiegoś spokojniejszego miejsca. Najlepiej pustej, malowniczej zatoczki nad ciepłym morzem...




21 kwietnia 2013

Willem-Alexander - koning soon

Holandia przygotowuje się do pierwszej koronacji w XXI wieku. 30 kwietnia, po 33 latach panowania, królowa Beatrix przekaże władzę swojemu synowi Willemowi-Alexandrowi.


Kim jest 45-letni następca? Jakoś nie mogłam się doszukać żadnych wybitnych osiągnięć. Czyli typowy przedstawiciel arystokracji. Dużo szumu, mało pracy. W czasie studiów w Leiden znany jako Prins Pils, wielbiciel piwa (w niemałych ilościach). Zrobił doktorat z historii, jednak nie został on opublikowany, uniwersytet nie zdecydował się nawet na jego włączenie do zbiorów bibliotecznych. Ciekawe, czy tylko za względu na osobę autora, czy może wątpliwości co do jakości dysertacji. To, co mu się na pewno udało, to znaleźć reprezentacyjną żonę (też typowe) i dorobić 3 córek. Dotychczas miał nienajlepsze notowania u obywateli – w przeciwieństwie do swojej matki. Ale cóż, kilka tygodni temu sytuacja się zmieniła. Po informacji o abdykacji Beatrix poziom zaufania do Willema-Alexandra i wiary w to, że będzie dobrym królem, wzrósł z 59 do 73%. Aż 89% procent badanych uważa, że jest on sympatycznym człowiekiem. To takie holenderskie magiczne myślenie: bądźmy zadowoleni z tego, co mamy (w końcu badania sondażowe od lat wskazują, że Holendrzy są jednym z najszczęśliwszych narodów). Na wzrost poparcia miał też zapewne wpływ wywiad, którego książę z żoną niedawno udzielili. Co ciekawe, również premier Mark Rutte po tym wywiadzie doszedł do wniosku, że Holandia może być dumna ze swojego przyszłego króla. Skąd taki entuzjazm? Książę oznajmił, że nie zależy mu na byciu tytułowanym „jego wysokością”, bo nie jest „przesadnym wielbicielem protokołu”, i że postara się uczynić monarchię nieco „mniej formalną”. Ale najważniejsze, że zgadza się na ograniczenie swoich zarobków, nota bene nieopodatkowanych, które w przypadku Beatrix wynoszą ok. 850 tysięcy euro rocznie. W dobie kryzysu taka deklaracja oczywiście wszystkim się spodobała. Ciekawe jaki będzie efekt końcowy; pewnie podobny jak w wypadku większości obietnic polityków.

Tymczasem w związku z koronacją dużo się dzieje. Najwięcej oczywiście w handlu. Zawsze to okazja do zarobienia paru euro na pomarańczowych gadżetach. A więc więcej niż zwykle przed Dniem Królowej (27 kwietnia) peruk, okularów słonecznych, T-shirtów, opasek na włosy, spódniczek i innych drobiazgów w królewskim kolorze. Również sieci odzieżowe ogłosiły promocje na wszelkie ciuchy w barwie pomarańczowej. Do tego dekoracje, okolicznościowa porcelana  (zauważyłam, że również polskie firmy wypuściły kolekcje z królewską parą) i tak dalej.

Jak entuzjazm, to drugiej strony musi być protest. Jest więc petycja podpisana przez tysiące osób w proteście przeciw „Królewskiej Pieśni” (Koningslied) skomponowanej przez holendersko-brytyjskiego muzyka Johna Ewbanka i wykonywanej przez 51 znanych holenderskich artystów. Zbyt kontrowersyjny okazał się tekst oraz połączenie tradycyjnej muzyki z rapem. Autor wycofał więc oficjalnie utwór.




No i jeszcze coś dla milusińskich. Dzieci oczywiście są pod wrażeniem uroczystości. Dużo się o tym mówi w szkole. I z tej okazji w najbliższy piątek w wielu szkołach odbędą się tzw. Koningsspelen (zawody/gry królewskie), coś w rodzaju dnia sportu. Przez cały dzień zamiast lekcji dzieciaki będą brać udział w zajęciach sportowych – Willem-Alexander jest fanem sportu (bierze udział w zawodach łyżwiarskich Elfstedentocht, biegł w Maratonie Nowojorskim i był członkiem holenderskiego Komitetu Olimpijskiego). Mogą też wspólnie zjeść śniadanie (sponsorowane przez supermarkety Jumbo) i udekorować szkołę przy pomocy materiałów dostarczonych przez organizatorów akcji. Fotoreportaże z akcji biorą udział w konkursie na najbardziej kreatywne Koningsspelen, w których nagrodą jest, a jakże, spotkanie z parą  królewską w ramach ich wizyt w poszczególnych prowincjach.

Czyli dla każdego coś miłego! Niestety, nas ominą główne atrakcje. Nieopatrznie przed rozpowszechnieniem informacji o zmianie na monarszym tronie zaplanowaliśmy urlop. Następna taka impreza za jakieś 30 lat!

19 kwietnia 2013

Czy Holendrzy są oszczędni?

Holendrzy są bardzo dumni ze swojej oszczędności. Nieepatowanie zamożnością oraz oszczędność to tradycyjne kalwińskie cnoty, przez wieki kultywowane w Holandii. Tę oszczędność łatwo zaobserwować goszcząc w holenderskim domu. Na przykład otrzymując to przysłowiowe już JEDNO ciasteczko do kawy. Bo oszczędza się głównie na jedzeniu. Dlatego też rzadko zaprasza się gości, a jeśli już, to najlepiej tylko na kawę, ewentualnie tzw. hapjes, czyli przekąski. Ale niesprawiedliwością byłoby powiedzieć, że Holendrzy sępią gościom, oni sami również starają się jeść oszczędnie. Jadłospis planują często na tydzień z góry, zakupy robią z kartką i często przedkładają niską cenę nad jakość produktów. Oszczędzają też na transporcie – gdzie się da jeżdżą rowerem (uwielbiam), a samochody kupują jak najmniejsze (poza oszczędnością paliwa mniejszy podatek drogowy), na drogich hotelach – wakacje na kempingu to standard, oraz na ubezpieczeniach (przynajmniej niektórzy).

Ale mimo to mam wrażenie, że tradycja oszczędzania już dawno przegrała z konsumpcyjnym stylem życia. Bo co jak co, ale ZAKUPY to narodowy sport Holendrów. W każdy czwartkowy wieczór oraz sobotę centra holenderskich miast pękają w szwach. Oczywiście, im większe miasto, tym więcej sklepów i ludzi, ale i w całkiem małych mieścinach na głównej handlowej ulicy szpilki nie można wcisnąć. Dosłownie. Jednym z moich pierwszych doświadczeń w Holandii był wypad na zakupy w sobotnie południe w Rotterdamie (zamierzchłe czasy) – nie sposób było iść ulicą bez mimowolnego potrącania jeden drugiego.

Tłumy przewalają się przez sklepy z elektroniką i salony meblowe. Co ciekawe sklepy meblowe i markety budowlane oraz ogrodnicze często otwierają swoje podwoje w drugi dzień świąt (Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zielone Świątki), chociaż handel nie powinien wtedy działać. Zresztą kupowanie gadżetów elektronicznych, to raczej standard ogólnoświatowy. Chociaż np. Niemcy są nieco bardziej odporni od Holendrów – nie muszą kupować nowego iPhone’a lub iPada, tylko dlatego że wchodzi nowa wersja, o ile stary jeszcze działa. Z kolei meble to przykład szczególny. Holendrzy, jak wiadomo, lubią duże okna, przez które widać, co jest w środku. Dlatego salon musi być wspaniale urządzony. Najczęściej na kredyt, bo wszystko ma być najwyższej jakości. A jakość, wiadomo, kosztuje.



Ale największe oblężenie przeżywają sklepy odzieżowe. I to nie tylko w dniach największych przecen, lecz regularnie. I co najważniejsze – ci wszyscy ludzie objuczeni są torbami, świadczącymi, że zakupy robią aktywnie. Ilości kupowanych przez Holendrów, z przewagą Holenderek oczywiście, ciuchów są niewiarygodne. Zawsze zastanawiam się, co oni z tym wszystkim robią. Od razu – trzeba mieć przecież ogroooomną szafę, żeby tyle zmieścić, nieco później – czy wszystkie te rzeczy są rzeczywiście noszone; no i gdy już się znudzą/wyjdą z mody. Ale prawdziwy szał zaczyna się, gdy rozpoczynają się przeceny. Jak wyprzedaż, to naprawdę wyprzedaż – upusty są ogromne. Często w typowej holenderskiej formie „3 halen 1 betalen” (weź 3, zapłać za 1) – rekord, który zaobserwowałam, to 5 za 1. W czasie takiej wyprzedaży to się dopiero kupuje!

Moim skromnym zdaniem holenderskie wydatki na odzież wielokrotnie przewyższają te na jedzenie. Więc gdzie ta protestancka oszczędność? Chyba utonęła pod stosem ciuchów.

17 kwietnia 2013

Czas na Keukenhof?


Spóźniona wiosna wybuchła z całą mocą. Wreszcie zakwitły ogrodowe narcyzy i tulipany, pojawiły się kwiaty na krzakach forsycji i drzewkach owocowych, a nawet pąki na magnoliach.
Czas więc wyruszyć do ogrodu tulipanów Keukenhof, czyli jednej z największych atrakcji turystycznych Holandii. Park zajmuje około 32 hektary, znajduje się w Lisse, niedaleko Leiden, w regionie słynącym z uprawy kwiatów cebulowych. Założono go na terenie dawnych posiadłości księżnej Jakoby van Beieren. Dla turystów jest dostępny od 1949 roku. Każdego roku w Keukenhof kwitną miliony tulipanów, hiacyntów, narcyzów i innych wiosennych kwiatów, a podziwia je około miliona turystów. Każdego dnia przez ogród przetacza się kolorowy tłum z całego świata, słychać dziesiątki języków (wydaje mi się, że aktualnie z przewagą chińskiego i rosyjskiego) i widać tysiące obiektywów aparatów wycelowanych w kwiatowe dywany. W każdym roku rabaty wyglądają nieco inaczej, a motywem przewodnim jest jeden z krajów. W zeszłym roku była to Polska, ale nie uważam, żeby dekoracje przygotowane na jej temat były ciekawe, inspirujące, czy zachęcające do odwiedzenia naszego kraju. Reklamowano go jako kolebkę Solidarności oraz kraj Jana Pawła II, kraj ludzi szczególnie religijnych. Czyli same stereotypy. 2013 to rok Wielkiej Brytanii (Unitek Kingom – Land of Great Gardens).





Keukenhof jest czynny każdego roku pomiędzy 20.03. a 20.05. Niestety, w tym roku aura nas nie rozpieszczała. Dlatego do tej pory turyści oceniali pobyt tam jako totalną porażkę. Umieszczane w sieci zdjęcia pokazywały prawie puste grządki. O tulipanowych dywanach można było sobie pomarzyć. Smutne, bo wielu turystów wybiera się na kilkudniowe wycieczki po Holandii właśnie wiosną specjalnie po to, żeby odwiedzić Keukenhof. Swoją drogą z mojego punktu widzenia wizyta w tym miejscu z wycieczką nie ma najmniejszego sensu. Keukenhofu nie można „zwiedzać”, trzeba się nim cieszyć. Czyli zatrzymać się wszędzie tam, gdzie widzimy coś ładnego, i po prostu delektować się widokami. Na obejrzenie ogrodu trzeba więc poświęcić cały dzień, a przynajmniej 4-5 godzin. Tymczasem większość wycieczek ma w programie 1,5-2 godzinny pobyt. Turyści z konieczności biegają po całym parku i depcząc sobie po piętach próbują zrobić jak najwięcej zdjęć – w domu sobie dokładniej obejrzą, gdzie byli. Przy okazji wycieczki utrudniają całej reszcie odwiedzających spokojne oglądanie. Najprzyjemniej jest więc w Keukenhof przed jakieś 1,5 godziny przed zamknięciem, gdy tłum nieco rzednie.

Zdjęcia, które tu zamieszczam, pochodzą z zeszłego roku. Miejmy nadzieję, że za kilka dni wszystko rozkwitnie równie bujnie i znowu będzie co podziwiać…











16 kwietnia 2013

Kryzys a służba zdrowia

Miejscowy szpital udoskonalił system zapisów na wizyty u specjalistów. Wcześniej było zwyczajnie: Lekarz domowy wystawiał skierowanie na piśmie. Termin ustalało się telefonicznie, jednocześnie uzyskując wszelkie informacje o wymaganych dokumentach i przebiegu wizyty. W wyznaczonym dniu pacjent pojawiał się ze skierowaniem w ręku. Teraz przyszło nowe. Oczywiście bardziej zaawansowanie technologicznie. I teoretycznie ułatwiające wszystkim życie. A więc: lekarz domowy nie daje pacjentowi skierowania do ręki, lecz wysyła je bezpośrednio do szpitala, używając przy tym szpitalnego systemu komputerowego. Pacjent umawia się telefonicznie i już za 3 miesiące może śmiało udać się do specjalisty bez skierowania w ręku.

W praktyce wygląda to trochę inaczej. Lekarz domowy ma za mało czasu w trakcie wizyty pacjenta, żeby wysłać na poczekaniu skierowanie. Więc odkłada to na koniec pracy (pewnie musi zostać w pracy trochę dłużej), a pacjent wychodzi od niego nie znając numeru skierowania. Musi więc zadzwonić następnego dnia i o ten numer się dowiedzieć (kolejna osoba marnuje kilka minut). Wtedy może już dokonać zapisu w szpitalu (oczywiście system taki uniemożliwia pacjentowi umówienie się do innego lekarza, gdyby np. okres oczekiwania był za długi). Na koniec otrzymuje pocztą grubą kopertę z broszurami, zaleceniami i wskazówkami technicznymi.


Właśnie to przećwiczyłam zapisując Misię do okulisty. Dodam jeszcze, że akcja zajęła naszej pani doktor jeszcze więcej czasu, bo zadzwoniła do mnie, żeby się upewnić, że zgadzam się na wysłanie skierowania do szpitala w Amersfoort (termin oczekiwania ponad 2 miesiące) i nie zamierzam szukać innego okulisty. Recepcjonistka poinformowała mnie, że wprawdzie podany numer skierowania w bazie danych jest, ale żadnego skierowania pod nim jeszcze nie ma. No i w końcu spędziłam kilkanaście minut przetrawiając informacje z grubej koperty. Nie było tam nic, czego bym nie wiedziała po zajrzeniu na stron internetową poradni – co zrobić musiałam, żeby zdobyć numer telefonu. Poza tym tego typu informacje są oczywiste dla każdej osoby, która już u danego specjalisty kiedyś była (recepcjonistka taką informację ode mnie otrzymała).

Jest kryzys, wszyscy oszczędzają. Widać go gołym okiem nawet w Holandii. Przeceny już praktycznie bez przerwy. Nawet na targu nowe „aanbiedingen”. Na moim osiedlu już ponad 400 domów wystawiono na sprzedaż, a i nowo budowane kiepsko się sprzedają. Nawet ceny wynajmu spadły dramatycznie. Ogłoszeń o wolnych etatach też jakoś mniej niż wcześniej. W szpitalu najwyraźniej kryzysu nie ma. Ktoś musi te wszystkie koperty zapakować. Druk listów i broszur oraz przesyłka też kosztują. Może nawet zatrudniono dodatkowego pracownika do przygotowywania tych listów. A już na pewno wynajęto firmę informatyczną, która dostosowała system komputerowy do nowych wyzwań.

Pogratulować. Zapisanie dziecka do lekarza zajęło mi 3 dni. Wizyta już za 2 miesiące. Holenderska służba zdrowia rozwija się imponująco! Pytanie: kto za to płaci? Odpowiedź, jak w filmie „Rejs”: pan płaci, pani płaci… Składki na ubezpieczenie coraz wyższe, a „eigen risico” (udział własny) coraz większy.



12 kwietnia 2013

Rijksmuseum za darmo?


Newsem tygodnia jest w Holandii otwarcie wyremontowanego Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowego, w którym znajdują się najcenniejsze zbiory sztuki niderlandzkiej, m.in. obrazy Rembrandta, Vermeera i Steena. Przebudowa i renowacja trwała ponad 10 lat, a jej koszty przeszły ludzkie pojęcie. Jednym słowem wykonano ponad 200% normy. Jutro królowa uroczyście otworzy Rijksmuseum. Z tej okazji w tym dniu będzie można je zwiedzać bezpłatnie (aż do północy). Tylko ile osób się tam zmieści? W „De Telegraaf” padła więc ciekawa propozycja jednej z czytelniczek, aby osoby płacące podatki w Holandii mogły zwiedzać Rijksmuseum bezpłatnie nie przez 1 dzień, lecz 2 miesiące. Taki okres czasu wystarczyłby, aby wszyscy chętni mogli się naocznie przekonać, na co poszły ich pieniądze. Pomysł fajny, ale ja bym raczej na taką szczodrość władz muzeum nie liczyła. Nie po to je przecież remontowali, żeby nie zarobić. Wręcz przeciwnie, liczą zapewne na szczególnie wysokie obroty w pierwszym okresie po otwarciu. Muzeum jest odwiedzane przez ok. 1,7 mln osób rocznie, a aktualna cena wstępu to 15 euro (na szczęście dzieci mają wstęp bezpłatny, co w Holandii jest ewenementem).



Cena nie jest niska, ale nie odbiega znacząco od cen biletów do innych holenderskich muzeów, czyli biorąc pod uwagę bogactwo skarbów Rijksmuzeum jest do przełknięcia dla przeciętnego Holendra. A dla Polaka? Myślę, że lepiej zaopatrzyć się w museumkaart. Jest to karta umożliwiająca darmowy wstęp do ponad 400 holenderskich muzeów, włącznie z Rijksmuseum. Polecam ją więc wszystkim miłośnikom sztuki i kultury oraz tym, którzy po prostu chcieliby trochę poznać dziedzictwo tego kraju. Na pierwszy rzut oka cena wydaje się wysoka – obecnie 44,95 EUR dla dorosłych i 22,50 EUR dla dzieci (dodatkowo koszty administracyjne ok. 5 EUR, o ile odnawiamy ją co roku, płacimy tylko raz). Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że ceny pojedynczych biletów z reguły wahają się od 13 do 15 euro, to łatwo policzyć, że zwraca się już przy 4 razie. Jeszcze atrakcyjniej jest w przypadku dzieci, bo zniżki na pojedyncze bilety dla nich są raczej symboliczne (1-2 euro mniej niż dorośli), a karta jest o połowę tańsza. Z kartą możemy wejść do wielu atrakcyjnych miejsc, nie tylko wystawiających sztukę. Na przykład do Centrum Nauki NEMO w Amsterdamie, Muzeum Kolejnictwa w Utrechcie (Spoorwegmuseum) czy skansenu w Arnhem (Openluchtmuseum). Można ją zamówić przez Internet albo kupić w większości muzeów biorących udział w programie.

A więc zwiedzajmy!




10 kwietnia 2013

Tabele i wykresy

Trwa serial pod tytułem "Jak zapewnić Misi efektywniejszą pomoc w dogonieniu kolegów w zakresie języka". I pewnie będzie się ciągnąc do końca roku szkolnego albo i dłużej. Od sierpnia będzie przecież miała nową nauczycielkę, czyli rozpoczniemy dyskusję od nowa.

Po kolejnej rundzie rozmów nauczycielka i IB (metodyczka) wpadły na dwa nowe pomysły: postanowiły sprawdzić IQ Misi i wysłać ją do logopedy na terapię dla dzieci NT2 (dla których holenderski jest drugim językiem). To pierwsze, aby sprawdzić, jak wiele można od Misi wymagać. Drugie, żeby zapewnić dodatkową pomoc poza szkołą (czytaj: przerzucić część pracy na kogoś innego). Moim zdaniem tak naprawdę chodzi o to, że sytuacja je przerasta i potrzebują odpowiedniej ilości TABEL i WYKRESÓW ją opisujących. Wyniki testów można przecież przedstawić w punktach, potem znormalizować (np. względem wieku, długości pobytu w Holandii itd.), a na końcu narysować zgrabny wykresik pokazujący, jak daleko Misia odbiega od średniej.


Holendrzy uwielbiają tabele i wykresy, które tak wspaniale porządkują życie. A pracować lubią używając sprawdzonych algorytmów działania. Generalnie nie mam nic do tego. Też lubię porządek (Ordnung muss sein!), zwłaszcza w papierach. Bardzo podoba mi się, że dzieci uczą się w szkole bardzo wcześnie, jak obchodzić się z graficznymi formami prezentacji danych. Ale mam wrażenie, że Holendrzy wierzą, że jak odpowiednio dużo tych wykresów narysują, to jakiś ukryty sens tych danych odgadną.

Chciałabym, żeby dla dobra mojej córki nadzieje pań nauczycielek się spełniły. Ale raczej w to wątpię. Zresztą coś mi się widzi, że chyba coś z tymi testami poszło nie tak – czytaj: nie są w stanie zinterpretować wyników. Pierwsze przeprowadzono jakiś tydzień temu, wyników nie dostałam. Za to wczoraj Misia wróciła ze szkoły z wiadomością, że miała kolejne testy, innego rodzaju. Które zajęły dużo czasu. Dziś przyszedł mejl, że mam przyjść na rozmowę (tydzień bez zebrania, to tydzień stracony!), tym razem w większym gronie. Obecna będzie zewnętrzna specjalistka od testów (!), a rozmowa ma dotyczyć dotychczasowego rozwoju Misi. O matko, albo ma jakieś poważne zaburzenia albo jest Einsteinem… Czyli generujemy kolejne tabele i papiery. Jeszcze parę dyskusji i zgodzimy się, że nic nie wiemy.

Tymczasem byłyśmy u zaprzyjaźnionej pani logopedy. Zaczęła od testów, nie może przecież bez nich zaplanować terapii. Wyniki przedstawiła w kilku zgrabnych tabelach. Generalnie wyszło jej, że rozwój mowy (holenderskiej rzecz jasna) u Misi jest ponadprzeciętny dla dziesięciolatki (jeszcze nie skończyła 10 lat). Dla ułatwienia podaję, że nie był to test dla dzieci NT2. Czyli żadna terapia logopedyczna nie jest potrzebna.

Jesteśmy zatem w punkcie wyjścia. Ale mamy kilka tabelek na pamiątkę! I kalendarz pełen terminów.

7 kwietnia 2013

Kootwijkerzand - ruchome wydmy

Przez większą część życia mieszkałam nie dalej niż kilometr od plaży. Spacery po piasku i nadmorskich wydmach były więc stałym składnikiem mojego czasu wolnego. W Niemczech bardzo mi tego brakowało. Dlatego bliskość morza uznałam za jedną z głównych zalet przeprowadzki do Holandii. Tyle, że Amersfoort nie leży nad morzem, więc chcąc się wybrać na mały spacerek po plaży muszę odsiedzieć ponad godzinę w samochodzie. Ale za to wydmy mam na wyciągnięcie ręki. I właśnie tam wybraliśmy się dzisiejszego słonecznego, prawdziwie wiosennego popołudnia.





Wydmy w takiej odległości od morza? Też wydawało mi się to dziwne. Szczególnie, że Holandia do suchych krain nie należy. Tu przecież same podmokłe łąki poprzecinane kanałami. Ale rzeczywiście są. W Holandii jest wiele miejsc z pięknymi wydmami, niekoniecznie nad morzem. Między innymi w okolicach kompleksu leśnego Veluwe. Najbliższe wydmy można zobaczyć właściwie nie ruszaąc się z miasta. Znajdziemy je spacerując po lesie na zachodnim skraju Amersfoort, w okolicy zoo.



Ale dla mnie szczególną atrakcją jest Kootwijkerzand, rozległe ruchome wydmy w okolicy wsi Kootwijk w zachodniej części Veluwe. Kootwijkerzand to w całości rezerwat, ale znajduje się poza parkiem narodowym Hoge Veluwe. Podobno są to największe ruchome wydmy w Europie (około 700 hektarów, czyli więcej niż wydmy w okolicy Łeby). To piękne miejsce, gdzie spore piaszczyste łachy wychylają się spod "preriowej" roślinności. Tworzą ją różne gatunki traw i mchu oraz wrzosy (stąd wyjątkowe wrażenia kolorystyczne w sierpniu i wrześniu, gdy kwitną). Do tego mniejsze i większe kępy skarłowaciałych, powyginanych przez wiatr drzew, głównie sosen. Jest to naprawdę klimatyczne miejsce, po którym można swobodnie wędrować długimi godzinami. Niektórzy jeżdżą też na rowerach (chociaż miejscami nie jest to łatwe) albo konno. Trzeba tylko uważać, żeby się nie zgubić - wydmy w Kootwijkerzand to teren pozostawiony w stanie naturalnym. Nie ma tu utwardzonych, oznaczonych szlaków, trzeba samemu orientować się w plątaninie ścieżek. Na wydmach można też urządzić sobie wspaniały piknik, wygrzewając się w słońcu przy pięknej pogodzie. Dzieci uwielbiają wycieczki do Kootwijkerzand, uważając wydmy za magiczne miejsce, gdzie można świetnie wspinać się na drzewa, ukrywać w zaroślach, turlać po piasku, bawić w bitwę szyszkami albo budować szałasy. 




A co najważniejsze Kootwijkerzand nie jest zatłoczony. Jest to raczej odludne miejsce, odwiedzane głównie przez okolicznych miłośników natury i świeżego powietrza. Przy ładnej pogodzie nie będziemy na pewno sami, ale też nikt nie będzie deptał nam po piętach. Można więc delektować się widokami w ciszy i spokoju, a wracając z wycieczki posilić kawą w kilku kawiarniach urokliwej wsi Kootwijk.







4 kwietnia 2013

Dzień targowy


W każdym mieście i miasteczku Holandii raz lub 2 razy w tygodniu odbywa się rynek. W niektórych miejscowościach nie wygląda zbyt atrakcyjnie, ale częściej ma wiele uroku. Stoiska z rybami i serami są najczęściej bardzo zachęcające, a rynek targ kwiatowy (zwłaszcza w sezonie wiosenno-letnim) po prostu piękny.

Problemy leminga

Przeglądając najnowsze wydanie polskiego Newsweeka natknęłam się na wywiad z niejakim Piotrem C., autorem książki i bloga Pokolenie Ikea  „Pokolenie Ikea, czyli o czym marzą lemingi z korpo”. Bloga niezwykle poczytnego, określonego jako „kultowy”. Zainteresowałam się, rzecz jasna. W końcu właśnie zaczęłam sama blogować (oj żebym to ja miała tylu czytelników), a poza tym wydawało mi się, że sama jestem z tego właśnie pokolenia. Pokolenia trzydziestolatków (w każdym razie jeszcze przez jakiś czas będę się kwalifikować). No i, nawiasem mówiąc, lubię meble z IKEA.

3 kwietnia 2013

Dwujęzyczność


Nasze osiedle (i w ogóle miasto) jest bardzo "holenderskie". W szkole zdecydowanie przeważają jasnowłose dzieci, wśród których moich dwoje typowych Szwabów trudno nazwać blondynami. Oceniając po wyglądzie prawdopodobnie około 20% uczniów nie jest autochtonami. Ale mimo tego tylko 2 razy słyszałam w szkole rodziców rozmawiających z dziećmi w języku innym niż holenderski (raz po rosyjsku i raz po angielsku).

2 kwietnia 2013

Zandtovenaar


Wieczorem w Wielką Sobotę kościół pękał w szwach. Niemożliwe? A jednak. Rzecz jasna tłum nie zgromadził się na nabożeństwie.  Co przygnało więc kilkaset osób do kościoła? Przyszli oglądać występ znanego w Holandii Czarodzieja Piasku (Zandtovenaar), czyli artysty, który  palcami układa obrazy na piasku. Tego właśnie wieczora wykonał skróconą wersję przedstawienia pasyjnego.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...