Przeglądając najnowsze wydanie polskiego Newsweeka natknęłam się na wywiad z niejakim Piotrem C., autorem książki i bloga Pokolenie Ikea „Pokolenie Ikea, czyli o czym marzą lemingi z korpo”. Bloga niezwykle poczytnego, określonego jako „kultowy”. Zainteresowałam się, rzecz jasna. W końcu właśnie zaczęłam sama blogować (oj żebym to ja miała tylu czytelników), a poza tym wydawało mi się, że sama jestem z tego właśnie pokolenia. Pokolenia trzydziestolatków (w każdym razie jeszcze przez jakiś czas będę się kwalifikować). No i, nawiasem mówiąc, lubię meble z IKEA.
Sam wywiad jest całkiem ciekawy, dość trafnie moim zdaniem definiuje przynajmniej część tego pokolenia i polskiej rzeczywistości (o ile mogę mówić, że ją znam). Miejscami mocno arogancki, w sumie dość sceptyczny, żeby nie powiedzieć pesymistyczny.
Sam wywiad jest całkiem ciekawy, dość trafnie moim zdaniem definiuje przynajmniej część tego pokolenia i polskiej rzeczywistości (o ile mogę mówić, że ją znam). Miejscami mocno arogancki, w sumie dość sceptyczny, żeby nie powiedzieć pesymistyczny.
Zajrzałam więc jeszcze na tego wspaniałego bloga. Forma graficzna ciekawa, wartki potok słów, dowcipne puenty, przyciągające uwagę zdjęcia – chociaż muszę powiedzieć, że mocno monotematyczne. Ale całość jakoś do mnie nie przemawia. Dobór tematów zdecydowanie męski, kobiety przedstawione w, delikatnie mówiąc, nienajlepszym świetle. Stąd moje zdziwienie faktem, że podobno 70% fanów na Facebooku to kobiety. W ogóle za dużo seksu (myślałam, że takie problemy to się ma w okolicach wczesnej dwudziestki - czyli infantylizacja). No i ten język… Niby wiem, że tak mówią nowocześni Polacy…
Jednym słowem – nie dla mnie. Pewnie zresztą autor też by tak ocenił – w końcu jak się lepiej zastanowić… Nie jestem wielkomiejskim elementem napływowym z małego miasteczka; raczej wręcz przeciwnie (centrum wielkiego miasta po raz kolejny zamieniłam na skraj takiego typu Kielce, z widokiem na pastwisko z owcami, krowami i końmi oraz swojskim zapachem za oknem). Nie mieszkam w Miasteczku Wilanów – i dzięki Bogu, w ogóle za mieszkanie w Warszawie dziękuję. Mam rodzinę (i to przekraczającą normę 2+1). Dom wprawdzie na kredyt, ale nie jest to apartament o podwyższonym standardzie. Nie mam SUVa - preferuję bardziej ekologiczne, oszczędne i łatwiejsze do parkowania kombi. Mam meble – bez kredytu, a te z IKEA tylko na piętrach. Nie spędzam większości życia w pracy. I w ogóle nie pracuję w korpo. Oprócz tego wciąż próbuję zmienić świat, interesuję się polityką, gdziekolwiek mieszkam (inaczej nie czytałabym Newsweeka, ani nic innego). I chodzę na wybory.
Czyli nie jestem lemingiem i nie należę do pokolenia IKEA! Uff, ulżyło mi. I po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że lepiej pasuję do aktualnego miejsca zamieszkania. Mam tu to, co sobie cenię najbardziej: spokój i sporo wolnego czasu. Nie muszę narzekać, że jacyś oni „nie chcą mi stworzyć warunków do normalnego życia”. Mogę pisać sobie oldskulowego banalnego mieszczańskiego bloga używając słów, których nauczyłam się jeszcze w latach osiemdziesiątych. I nie muszę nikomu grozić, że w razie czego wyjadę zagranicę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz