30 września 2013

Najważniejsza umiejętność Holendra

Holendrzy to naród handlowców. Od wieków zajmowali się obrotem wszystkimi możliwymi towarami: przyprawy, zboże, cebulki tulipanów, brylanty to tylko najbardziej kojarzone przedmioty holenderskiego handlu. Umiejętności handlowe mają więc w genach. I dodatkowo kształcą je od najmłodszych lat. Chodzi nie tylko o umiejętność zarobienia pieniędzy, ale również sztukę negocjacji. Stąd też przyzwyczajanie dzieci od czasu, gdy nauczą się mówić, do brania udziału w dyskusji i negocjowaniu najkorzystniejszych dla siebie warunków. Uczą tego rodzice, uczy szkoła.

Z drugiej strony w Holandii żywa jest protestancka tradycja dobroczynności. Bogacenie się jest cnotą, ale każdy powinien dać coś z siebie społeczeństwu. Ponad połowa Holendrów udziela się więc społecznie jako wolontariusze, a prawie wszyscy dzielą się swoimi pieniędzmi. Najczęściej z rozmaitymi fundacjami. Niektóre z nich organizują zbiórki z określonych okazji, większość stale. Prawie nie ma dnia, żeby do drzwi nie zapukał ktoś zbierający datki. Wiele fundacji próbuje zwerbować darczyńców, którzy będą stale zasilać ich konta. Daleka jestem od podejrzewania tych fundacji o zbieranie wyłącznie na rzecz prezesa, ale sądząc po rozdawanych folderach, naklejkach, długopisach i innych gadżetach oraz reklamach radiowych lub telewizyjnych mam wrażenie, że spora część datków jest wydawana na bieżącą działalność i PR. Stąd też moje ambiwalentne podejście do tych wszystkich zbiórek, przy pełnym zrozumieniu szczytnych celów i podziwie dla ludzi, którzy tak chętnie dzielą się swoim bogactwem.


Sama chyba bym się nie zdobyła na chodzenie po domach i "wyłudzanie" datków. Jako matka holenderskich dzieci muszę jednak akceptować ich działalność w tym zakresie. Kwestowania na tzw. goede doelen (dobre cele) uczy bowiem szkoła i kościół. Właśnie mamy coroczną Postzegelactie (akcja znaczki pocztowe), w czasie której zbierane są pieniądze na szkoły w Etiopii. W jej ramach uczniowie (na szczęście tylko klasy VII-VIII, co za ulga) chodzą po domach oferując ludziom zakup znaczków pocztowych, okolicznościowych kartek, plastrów z obrazkami itp.Oczywiście najpierw zostali przeszkoleni przez nauczycieli. Gdzie i kiedy zbierać, żeby efekt był jak najlepszy, jak zagadywać, jakich argumentów używać... No i oczywiście w tym wszystkim jest element rywalizacji. Dzieciaki ścigają się między sobą, kto ma więcej zamówień, a całe klasy i szkoły próbują wygrać jakieś nagrody. No i oczywiście musi zostać pobity ubiegłoroczny rekord zbiórki (coś w stylu WOŚP). 



Zestaw "mały kwestarz"

Czy mam się cieszyć, czy martwić, że moje dzieci zdobywają podstawową umiejętność Holendra, czyli zdobywanie pieniędzy? Sama nie wiem, ten sposób jakoś mnie nie przekonuje. Bardziej przekonana byłam do zeszłorocznej akcji związanej z pierwszą komunią Misi. Zgodnie z tutejszym zwyczajem nie ma żadnych prezentów dla księdza czy parafii. Dzieci mają za to w czasie przygotowań zbierać na wybraną wspólnie fundację. Do osobistej skarbonki można wrzucać część swojego kieszonkowego, można kwestować wśród rodziny, znajomych lub na osiedlu, oraz zarabiać, np. wykonując drobne prace u sąsiadów (popularne jest mycie samochodów, podlewanie ogródków i wyprowadzanie psów). Wszystkie skarbonki zostają przekazane w dniu uroczystości, a dokładana jest do nich zawartość całej tacy zebranej w czasie mszy. Tym sposobem w zeszłym roku grupa Misi (32 dzieci) zebrała ponad 1800 euro. Imponujące.

Tymczasem po osiedlu wieczorami krążą tabuny dzieci z charakterystycznymi kopertami i nagabują mieszkańców. Efekty już widać. Sąsiadom trudno odmówić, a na naszym hofje zbierają dwie dziewczynki. No cóż, sąsiedzi musieli się zrzucić z co najmniej 20 euro. Misi udało się zebrać 12 zamówień już pierwszego wieczora - rekord klasy! Chyba jest już prawdziwą Holenderką!

27 września 2013

Delfinarium w Harderwijk

Przed nami kilka ciepłych dni, w tym również prawdopodobnie ostatni tak ciepły i słoneczny weekend. A więc to pewnie ostatnia szansa w tym roku na odwiedzanie parków rozrywek, ogrodów zoologicznych oraz delfinarium. 

Delfinarium w Harderwijk to niewątpliwie miejsce pełne atrakcji. Podobno jest to największe europejskie delfinarium, stąd duże zainteresowanie nie tylko Holendrów, lecz także turystów (dominują oczywiście Niemcy, z Niedersachsen czy NRW można tu dojechać w niecałe 3 godziny). Zafascynowane są zwłaszcza dzieci, ale i wielu dorosłym się podoba. Możemy tam podziwiać nie tylko tytułowe delfiny, ale i rozmaite inne morskie stworzenia: foki, morsy, rekiny, oraz różne ryby. Dużą popularnością cieszą się baseny, w których można swobodnie pogłaskać pływające płaszczki. Wyciągają się prawie wszystkie ręce. Atrakcję stanowi możliwość podglądania zwierząt pod wodą, dzięki basenom z przezroczystymi ścianami. Oglądać można również karmienie zwierząt - opiekunowie opowiadają wówczas o ich zwyczajach (tu przyda się znajomość holenderskiego). 




O określonych porach odbywają się pokazy umiejętności zwierząt, w tym również przedstawienia z fabułą. W trakcie tych pokazów tresowane foki czy delfiny wykonują rozmaite sztuczki, bawią się zabawkami, skaczą itd. Najatrakcyjniejszy chyba show z delfinami w roli głównej pokazywany jest 2 razy dziennie w dużym zamkniętym teatrze i utrzymany w konwencji cyrkowej (ciemność, sporo akrobacji). Dzieci lubują się także w pokazie fok o tematyce pirackiej. 








Aby obejrzeć wszystko musimy oczywiście poświęcić cały dzień. Warto przyjechać jak najwcześniej, by nie mieć problemów z parkowaniem i ewentualnie staniem w kolejce do kasy. W trakcie pobytu można oczywiście posilić się w kilku restauracjach, chociaż muszę powiedzieć, ze raczej nie przypadły mi do gustu (sam fast-food z grubsza rzecz biorąc). Dzieciaki z pewnością chętnie odpoczną na wewnętrznych placach zabaw. Szczególnie miło jest na koniec posiedzieć na lub przy plaży, gdzie dzieci mogą się pobawić, korzystając również z piasku, podczas gdy dorośli w spokoju wypiją kawę.  Delfinarium działa od maja do października włącznie w godzinach od 10:00 do 17:00 (lipiec i sierpień do 18:00). Niestety, jak zwykle w Holandii, za te przyjemności trzeba słono zapłacić. Bilety online na konkretny dzień 24,50 EUR od osoby (również dzieci), w kasie o 3 euro drożej. Plus oczywiście płatny parking. Dobra wiadomość jest taka, że w najbliższy weekend możemy zapłacić mniej: bilet rodzinny to jedyne 90 EUR za 4 osoby! 








Niestety, pomimo kilku już odwiedzin w delfinarium, nasze zdjęcia stamtąd to porażka. Jakoś się za szybko ruszają zwierzaki, a w czasie shows w pomieszczeniach dodatkowo jeszcze jest ciemno. Trzeba więc dokonać wyboru: albo fotografujemy albo się przyglądamy. Do tej pory zawsze zwyciężała ta druga opcja. Dlatego poniżej oficjalny film reklamowy delfinarium:



A tu dla tych, którzy nie mogą się wybrać jeszcze (bardzo długi) film z najnowszego, tegorocznego pokazu delfinów:




Kto po wyjściu z Delfinarium nie ma jeszcze dość, może zwiedzić miasto. Harderwijk jest typowym starym holenderskim miasteczkiem rybackim. Można tam podziwiać jachty i łodzie rybackie w porcie oraz zabytkową zabudowę, między innymi piękne miejskie bramy. Kuszą liczne restauracje serwujące ryby. Można zresztą kupić świeżo wędzone makrele i węgorze na wielu stoiskach wokół portu - trzeba uważać na ceny: są najczęściej wyższe niż standardowo na targu, bo sprzedawcy są nastawieni na turystów.










25 września 2013

Kijk in je agenda!

Dwa holenderskie słowa, których nauczy się szybko każdy przybysz to AGENDA i AFSPRAAK. Czyli terminarz i termin. Chociaż dla mnie, jako osoby dobrze zorganizowanej i długo mieszkającej w Niemczech, gdzie przecież "Ordnung muss sein", kalendarz nie jest niczym szczególnym. Również umawianie terminów uważam za jak najbardziej słuszne i usprawniające codzienne życie. Jednak tutejsza skłonność do ciągłego zaglądania do terminarza i noszenia go przy sobie w każdej sytuacji wydaje mi się lekką przesadą. 

Umawiać się trzeba wszędzie. Nie tylko do lekarza czy dentysty, ale również w większości urzędów. Tak, tak, nawet w polskim konsulacie w Hadze od niedawna należy umówić afspraak. W banku też najlepiej się umówić, zwłaszcza jeśli sprawa, którą chcemy załatwić, wymaga powyżej 5 minut uwagi. Także nauczycielki w szkołach nie mają ochoty na konwersacje z rodzicami dłuższe niż 2 minuty bez wcześniejszego umówienia się. Nota bene, na terminy rozmów z poprzednią nauczycielką Misi musiałam czekać zawsze równo miesiąc - taka była zajęta. Również niektórzy rodzice nie pozwalają dzieciom umawiać się z kolegami ad hoc na zabawę - afspraak muszą zrobić z kilkudniowym wyprzedzeniem. Każdy mejl z zawiadomieniem o jakimś zebraniu czy spotkaniu kończy się obowiązkowym zdaniem "Neem je agenda mee" ("Zabierz ze sobą terminarz" ). Kalendarze muszą przynosić w tym kraju niezły dochód. Pomimo powszechnego stosowania kalendarzy  zsynchronizowanych z pocztą elektroniczną, albo przynajmniej tych zainstalowanych w telefonach w każdym domu jest kilka papierowych. Terminarz w formie książki ma każdy dorosły oraz młodzież. Od klasy VII szkoły podstawowej bez terminarza nie ma wstępu do szkoły - inaczej nikt by się nie połapał w odległych terminach oddania zadań domowych i projektów (terminy złożenia prac pisemnych i wygłoszenia prezentacji są wyznaczane we wrześniu na cały rok z góry). No i jeszcze terminarz rodzinny - wisi na ścianie w każdej kuchni - tam zapisywane są wydarzenia rodzinne, terminy zajęć sportowych, zebrań, spotkań, wizyt lekarskich, przyjęć urodzinowych itd.

Uff, od pewnego czasu też gryzę się w język, gdy zapytana o chęć spotkania się z kimś, mam ochotę odpowiedzieć: "Ik moet even in mijn agenda kijken" ("Muszę spojrzeć do terminarza").

20 września 2013

Hofje znaczy bezpieczeństwo

Słowo hofje to zdrobnienie od hof, czyli dziedziniec, podwórko. Ale, jak to często bywa w języku holenderskim, zdrobnienie może mieć zupełnie inne znaczenie. Hofje to nie tyle małe podwórko, ile cała instytucja. To rodzaj zabudowy, polegający na stawianiu niewielkich domów wokół dziedzińca pozostającego przestrzenią wspólną. Jego mieszkańcy są więc siłą rzeczy wspólnotą. Taki sposób budowania narodził się w Niderlandach w średniowieczu. Początkowo hofjes były zamkniętymi socjalnymi ośrodkami zamieszkania samotnych kobiet lub osób starszych bez środków do życia. Osoby te pozostawały na utrzymaniu gminy, która oferowała im nieodpłatnie takie właśnie mieszkania wraz z opieką. Ten sposób budowania pozwalał na łatwiejsze sprawowanie opieki, integrację mieszkańców, a także zapewniał bezpieczeństwo. Drzwi wszystkich mieszkań znajdowały się bowiem na wewnętrznym dziedzińcu, na który prowadziło tylko 1 (ewentualnie 2 ) wejścia, i który zamykany był bramą. Z czasem, w latach rewolucji przemysłowej XIX wieku, wykorzystano ten wynalazek na osiedlach przeznaczonych dla robotników fabrycznych. Był to odpowiednik śląskich familoków. Mieszkańcy byli dzięki temu silnie zintegrowani i mogli sobie łatwiej udzielać pomocy, co dla żyjących ubóstwie i ciężko pracujących robotniczych rodzin było bardzo ważne. Na dziedzińcu kwitło życie towarzyskie, bawiły się dzieci, a niekiedy znajdowały się tam wspólne urządzenia np. do prania. Tego typu zabytkowe obiekty można do dziś zaobserwować w starych holenderskich miastach, np. w Haarlemie, Amsterdamie, Delft, Groningen.

Zabytkowe hofje w Alkmaar (źródło ditisalkmaar.nl)
Stare hofje w Groningen.
Wydawać by się mogło, że w dzisiejszych czasach indywidualizmu i potrzeby prywatności idea hofje nie sprawdzi się. A jednak. W Holandii wciąż jeszcze buduje się hofjes i pochodne. W przeciwieństwie do Polski czy Niemiec, gdzie domy wolnostojące lub szeregowe budowane są wzdłuż równoległych ulic, w Holandii na wielu nowych osiedlach buduje się szeregowce zamknięte w czworoboki. Najczęściej wejścia znajdują się od ulicy, a od strony ogródków na środku czworoboku pozostaje teren wspólny, na którym często jest parking, dostępny jedynie dla mieszkańców, i który staje się miejscem  zabaw dzieciarni. Ale gdzieniegdzie powstają prawdziwe hofjes. Tak jest na przykład na naszym osiedlu stylizowanym na staroholenderskie miasto nad kanałami. Mamy prawdziwe hofjes: rzędy domków ustawione na planie kwadratu, z wejściami od strony dziedzińca, który nie jest dzielony na prywatne ogródki, lecz pozostaje terenem wspólnym. Wprowadzając się do takiego domu miałam pewne obawy. Bo przecież tu wszystko widać, wszyscy sąsiedzi chcąc-nie chcąc przyglądają się sobie nieustannie. Gotując w kuchni widzi się cały dziedziniec. Jednym słowem: wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Rzeczywistość okazała się jednak lepsza od przewidywań. Okazało się,  że hofje ma więcej zalet niż wad. Po pierwsze jest miejscem ożywionego życia towarzyskiego. Bo rzeczywiście nie sposób się tam nie spotkać. Więc z każdym zamienia się chociaż słowo. Można sobie usiąść na ławeczce i uskuteczniać dłuższe rozmowy albo i kawkować. U nas hofje ożywia się każdego słonecznego dnia, zwłaszcza późnymi popołudniami, gdy wszyscy zmęczeni wracają z pracy i mają ochotę na chwilkę odsapki. Co ciekawe, nawet mocno zaprzyjaźnione ze sobą sąsiadki zawsze piją razem kawę (każda przynosi własną) na ławce albo murku, nigdy u kogoś w domu. Na hofje dzieci bawią się razem, tak jak dawniej na podwórkach-studniach w kamienicach. W razie wyjazdu na wakacje  nietrudno znaleźć sąsiadkę, która podleje kwiaty i zaopiekuje się kotem. I przede wszystkim człowiek czuje się bezpiecznie. Nasze rowery, auta i całe domy są zawsze w zasięgu wzroku wszystkich sąsiadów. Nawet statystyki policyjne mówią, że prawie nie ma włamań do domów na stojących wokół hofjes.


Tak wygląda nowoczesna zabudowa typu hofje od środka ...
... a tak z lotu ptaka.



18 września 2013

Wrzosowiska ciąg dalszy

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: idzie jesień, wrzosy przekwitają. Zakładając, że to już ostatni w tym roku weekend, kiedy można podziwiać je w całej krasie, udaliśmy się do Hoge Veluwe. Ale tylko na wrzosowiska. Posępiliśmy na bilety wstępu do parku narodowego - 8,40 za dorosłego i 4,20 za nieletniego tylko za wejście do lasu wydało się nam zbyt rozrzutne. Zwłaszcza, że trzeba się jeszcze liczyć z opłatą za parking (3 euro) oraz ewentualnie za rowery dla dzieci (oczywiście w cenę nie jest wliczone delektowanie się sztuką w muzeum Kröller-Müller).  Na pewno tam jeszcze kiedyś dotrzemy. Tymczasem podziwialiśmy bezcenne widoki wrzosowisk i lasów wokół Otterlo za darmo. Piękne!

















16 września 2013

Prinsjesdag

Gouden Koets, czyli złota kareta na ulicach Hagi (źródło: Wikipedia)
Jutro Prinsjesdag, czyli Dzień Książęcy. Zgodnie z tradycją (oraz art. 65 konstytucji) tego dnia monarcha (od tego roku król Willem-Alexander) udaje się za pomocą złotej karety z Paleis Noordeinde do Binnenhof w Hadze, aby w parlamencie wygłosić doroczną mowę tronową przed połączonymi izbami. 

Tron królewski w Ridderzaal (źródło nos.nl)
Konie ponoć już gotowe, ćwiczyły dziś rano na plaży w Scheveningen. Zwolennicy monarchii cieszą się na to święto jak dzieci. Dzieci zresztą też, już szkoła zadba o popieranie wszystkiego, co ma związek z dworem. 

Ćwiczenia koni przed paradą w Prinsjesdag (źródło nu.nl)
Ale czy jest się z czego cieszyć? Monarchia chyba się przeżyła i nie za bardzo się opłaca. Utrzymanie rodziny królewskiej kosztuje podatników słono. Tymczasem mamy poważny kryzys finansowy – może w Holandii mniej widoczny niż w biedniejszych krajach Europy, ale jednak wyraźny. Już od miesięcy kryzys widać w sklepach – stąd ciągłe zwiększanie liczby promocji, coraz silniejsza wojna cenowa pomiędzy sieciami supermarketów, coraz dłuższe godziny otwarcia sklepów. Również przyczyn zwiększającej się liczby przestępstw przeciwko mieniu oraz wrogich rozwodów i przemocy domowej upatrują specjaliści w kryzysie. Co powie król w mowie tronowej – tego oczywiście nie wiadomo (szczerze mówiąc jeszcze takiej mowy w Holandii nie słyszałam). Ale media przygotowują już dziś obywateli na zmiany w polityce rządu. Co nam przyniesie kolejny rok? Oczywiście podwyżki wszystkich możliwych podatków. Z wściekłego z Centralnego Biura Planowania (Centraal Planbureau) dokumentu wynika, że wzrośnie akcyza na paliwa (olej napędowy i lpg) i alkohol, progi podatkowe (rozmaite) nie zostaną zindeksowane w związku z inflacją, wzrośnie stawka VAT (BTW) na remonty domów, zmniejszone zostaną zasiłki na starsze dzieci, podwyższone składki na fundusze socjalne (rentowe, wypadkowe itp.) płacone przez pracodawców, podwyższone opłaty za lokale komunalne i wreszcie wydatki prorozwojowe zmniejszone o 250 mln euro. Oszacowano, że okołp 4,5 miliona gospodarstw domowych poniesie straty finansowe (ok. dwuprocentowe), a ok. 3 miliony zwiększą swoje przychody. Tak czy owak siła nabywcza ma spoaść o ok. 0,5%. Ojojoj, spore zmiany. Mimo zapewnień, że podatki dla mniej zarabiających nie wzrosną, jakoś w to nie wierzę. Jednym słowem: wszystkich uderzy to po kieszeni. A ciekawe co z zapowiedziami Willema-Alexandra o zmniejszeniu wydatków dworu? Jakoś o tym nic nie słychać. Czy wobec tego powinniśmy świętować Prinsjesdag?

Źródła: nos.nl, nu.nl, rtl

14 września 2013

Allochtonka na facebooku

"Nie ma cię na facebooku, więc nie żyjesz" - nie będę ryzykować, postanowiłam i ja założyć funpage. Działa od jakiegoś czasu, zamieszczam na nim komentarze na aktualne  tematy, którymi chciałabym się z Wami podzielić, ale które są zbyt krótkie lub mało istotne, żeby napisać cały post. Mam nadzieję, że ułatwi nam kontakt. Zapraszam do odwiedzania, dzielenia się opiniami i oczywiście "lajkowania"! 




13 września 2013

Wrzesień na wrzosowisku

Krajobraz Holandii jest niewątpliwie uspakajający. Pola, pola, łąki, woda, płasko jak na stole. No trochę przesadzam, to nieprawda, że jest całkiem płasko. Ale często dość monotonnie, co mnie raczej rozprasza. Brakuje mi krajobrazów nieco bardziej przypominających rodzinne strony. Czyli morza, piasku, morenowych wzgórz, polodowcowych jezior  rynnowych. Niestety na to wszystko nie mam tu szans. Z wyjątkiem morza, ale moim zdaniem holenderskie plaże nie umywają się do polskich. Za to w naszej okolicy są piękne sosnowe lasy - Veluwe. I wrzosowiska. Znacznie rozleglejsze niż kaszubskie. Piękne zwłaszcza o tej porze roku - w Holandii wrzosy kwitną we wrześniu, nie w sierpniu jak w Polsce. Ja, jak już pisałam, jestem miłośniczką Kootwijkerzand, czyli ruchomych wydm, częściowo porośniętych kępami drzew, wrzosów i pięknych wysokich, szeleszczących na wietrze traw. Tam dopiero można odzyskać spokój duszy...








11 września 2013

Sery z daleka od Holandii

Jak na pewno już się zorientowaliście, jestem wielbicielką serów. Aktualnie lokalnych, ale żadnymi nie pogardzę. Czego więc mogłam szukać na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku? Poza starociami, które też uwielbiam (zwłaszcza oglądać, nie muszę mieć w domu wszystkiego), oczywiście oryginalnych regionalnych serów (no, może dodałabym jeszcze jakieś wędliny - w końcu ze wszystkich łakoci na świecie najsmaczniejszy jest boczek). Niestety, chyba byłam na jarmarku zbyt późno, bo nie udało mi się wytropić żadnych serów polskich. Niestety, a szukałam, bo ostatnio sporo o nich czytałam, więc oczywiście chciałam wypróbować. No cóż, bywa. Tymczasem natknęłam się na równie ciekawe sery litewskie. Z małej regionalnej wytwórni w rejonie Šiauliai, czyli miasta Szawle.





Kształtem przypominające twarożek klinek (serce?), niby białe, ale jednak bardziej dojrzałe jak żółte, sery o twardej konsystencji, podobnej do serów cypryjskich lub greckich. Właściwie były w kilku wariantach, różniących się nieco smakiem i konsystencją (być może również stopniem dojrzałości). A przede wszystkim dodatkami. Niektóre miały przyprawy lub zioła w całej objętości, inne były w nich obtoczone. Moim faworytem został ser obtoczony w mieszance ziół o charakterystycznym intensywnym aromacie - z przewagą pietruszki i kolendry, plus oregano, lubczyk i nie wiem, o jeszcze. Aż żal było go profanować jedzeniem z czymkolwiek - wystarczyło czerwone wino (litewskiego chyba nie ma?). Wyśmienity! Inne podobno nadają się również do jedzenia na ciepło, jak oscypek czy camembert; niestety nie wypróbowałam. Z tego, co wiem, najbardziej tradycyjny jest ser z dodatkiem kminku, ale to niekoniecznie moje klimaty. 


Cena za te przysmaki niestety dość wygórowana, około 45-50 złotych za kilogram (14-18 zł za sztukę), czyli nie odbiega od cen serów holenderskich, czy innych europejskich. Ale przyjemność jedzenia - bezcenna. Szkoda tylko, że producent nie podaje żadnych namiarów na sklepy, w których można je kupić poza Litwą (w ogóle niewiele rozumiem ze strony całkowicie w języku litewskim - przyjdzie się nauczyć!). Czyżbym musiała czekać do kolejnego Jarmarku lub innej międzynarodowej imprezy kulinarnej?

9 września 2013

Zdrowego odżywiania ciąg dalszy

Nowy rok szkolny - nowe nadzieje na żywieniowe zmiany w szkole. W końcu pod koniec zeszłego roku uchwalono wprowadzenie drugiego dnia owocowego w tygodniu. Misia w ramach copiątkowych warsztatów miała 3 razy zajęcia dotyczące tego tematu (w powiązaniu z problemem nadwagi). I w ogóle dzieciaki jakoś ostatnio postanowiły poznawać nowe smaki. A organizacje pozarządowe wraz z gminą zaczęły promować picie wody - z kranu oczywiście. Tendencja ogólna jak zauważyłam - w Niemczech wodę z kranu pije się od dawna, w Polsce też zaczęto o tym mówić tego lata (http://polska.newsweek.pl/kto-odkreci-kurek,107846,1,1.html). A także o zdrowym jedzeniu w szkole (http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/1554639,1,co-na-drugie-sniadanie-czyli-lekcja-szkolnego-smaku.read).




Dzień owocowy? Otóż to! Dwa tygodnie - dwa obrazki: Piątek: w ramach dnia owocowego Dyami ma w pudełku wyłącznie kanapkę z nutellą. Środa: mama Nereny podchodzi z rana zaaferowana do nauczycielki. "Przepraszam, tyle miałam wczoraj roboty, że nie dałam rady zrobić zakupów. Mała nie ma owoców, dałam jej ciasteczka". Jasne, nutella i ciasteczka w domu są zawsze. Nie mogą się skończyć...



Na szczęście można sobie co nieco wyhodować w ogródku albo na tarasie - i już nie trzeba się tak spieszyć na zakupy...

6 września 2013

Jak zostałam aktywistką

Demokracja rządzi się swoimi prawami. Ta w skali makro i ta w skali mikro. Ale jak się okazuje te prawa mogą w różnych miejscach być inne. Weźmy radę rodziców w szkole. Jak pamiętam w Polsce trzeba było zawsze szukać jeleni, którzy po długich targach zgodzą się na wybór przez aklamację - głosami wszystkich pozostałych cieszących się jak gwizdki, że to nie na nich padło. Jak jest teraz, nie wiem, ale coś mi mówi, że niewiele się zmieniło. W Niemczech chętnych było z reguły dosyć, ale oczywiście przegłosować trzeba było. Ordnung muss sein. A w Holandii? Są chętni, ale chyba za mało, bo jedna z kierowniczek zamieszania w naszej szkole autorytatywnie stwierdziła, że muszę się do rzeczonej rady włączyć. W końcu muszę coś robić zamiast nudzić się w domu. A grupa fajna jest i nieźle zintegrowana. No niby fakt, przynajmniej już nikt nie będzie się dziwił, że nie pracuję nigdzie jako ochotnik (w tym kraju, gdzie 57% społeczeństwa robi coś w ramach wolontariatu to wstyd nie pracować i nie być vrijwilliger). No a jak się jeszcze wydało, że w Niemczech w różnych radach siedziałam, to już nie było zmiłuj. "To zadzwonię do przewodniczącej, że w to wchodzisz." "No ale czy ja dam radę, bo wiesz, mój holenderski... No i czy mnie w ogóle wybiorą..." "No właśnie cię wybrałam. A reszta? Niech się cieszą, że się zgłosiłaś. A jak nie, to niech się sami zgłoszą!" Amen. No i teraz muszę działać... Lista aktywności wygląda imponująco. To nie niemiecka rada powołana do patrzenia kierownictwu szkoły na ręce i wydawania opinii o zmianach w imieniu rodziców. Tu rada ma organizować właściwie wszystkie szkolne eventy. Będzie z 15 na rok. Skala od przeciętnej po dużą. No to wpadłam. Jestem odpowiedzialna za organizację imprezy wielkanocnej i Avond4daagse. Będę musiała załatwiać, negocjować, organizować... Na szczęście członkowie rady mają sporą autonomię. Nikt nie próbuje się czepiać, bo usłyszy tekst cytowany już wcześniej: "Nie podoba się? To sam się zgłoś i załatw." Aż dziwne, że zamiast powszechnie stosowanej holenderskiej metody "polder model", czyli mozolnego dochodzenia do kompromisu w długotrwałych debatach,  w tym przypadku stosuje się metodę faktów dokonanych. Dzięki temu pierwsze w tym roku szkolnym zebranie trwało tylko 1,5 godziny. I było nadspodziewanie dużo ciasteczek!

2 września 2013

Pierwszy dzwonek

W tym roku wyjątkowo rok szkolny u nas (Midden Nederland) i w Polsce rozpoczyna się równocześnie. Ale jakże inaczej. Pomijam już całkowity brak jakiegokolwiek zadęcia, czyli uroczystości rozpoczęcia roku. Do tego jestem przyzwyczajona od lat (w Niemczech też tylko w pierwszej klasie jest jakaś uroczystość). Pierwszego dnia dzieci po prostu idą do klasy na normalne lekcje. Nasza szkoła ma zwyczaj urządzania godziny zapoznawczej w poprzedzający piątek w południe - wtedy dzieci i rodzice mogą spotkać się z nową (zawsze) nauczycielką albo dwoma oraz obejrzeć klasę, sprawdzić, gdzie i z kim będą siedzieć, gdzie mają wieszak i  jakie będą nowe podręczniki. Obecność nie jest obowiązkowa, z czego starsi skwapliwie korzystają. Dla młodszych to dobra okazja na przezwyciężenie ewentualnych lęków i niepewności. 

Ale holenderską szkołę odróżnia od polskiej (niemieckiej zresztą także) jedna sprawa - jakże istotna dla rodziców. WYPRAWKA. O której po prostu nie musimy myśleć. W zeszłym tygodniu miałam okazję obserwować w Gdańsku tabuny zaaferowanych rodziców, poszukujących plecaków, zeszytów, piórników, farbek, podręczników oraz odpowiednio tanich (wiadomo - tylko do kilkukrotnego założenia) białych koszul i bluzek we właściwych rozmiarach. Temat szkolnej wyprawki przewijał się we wszystkich rozmowach z rodzicami dzieci w wieku szkolnym, a nawet w telewizji - u głównie w aspekcie niewiarygodnie wysokiego kosztu wyposażenia dziecka w komplet niezbędnych przedmiotów oraz potencjalnego ciężaru tornistrów. A mnie to wszystko omija! Ja musiałam się dziś skoncentrować jedynie na punktualnym dostarczeniu dzieci do szkoły, z plecakami obciążonymi tylko pudełkami z drugim śniadaniem i butelkami wody. Plus oczywiście świeżo wypranymi, należącymi zresztą do szkoły, workami na odzież, zwanymi wcześniej wszawymi (luizentas), a od dziś oficjalnie kurtkowymi (jassentas) - o szkolnych workach już kiedyś pisałam. 




O to wszystko holenderscy rodzice martwić się nie muszą ...
... ale ich dzieci są pozbawione takiej przyjemności  w pierwszym dniu nauki.
Zdjęcie z uroczystości rozpoczęcia nauki w Niemczech (tzw. Einschulung), z własnoręcznie wykonaną typowo niemiecką tubą na słodycze i prezenty, które mają osłodzić dziecku ciężkie szkolne życie (Schultüte).

Tak, to prawda - uczeń holenderskiej szkoły podstawowej, czy to prywatnej czy publicznej, nie potrzebuje nic więcej. Wszystkiego, co niezbędne, dostarcza szkoła. I to na dodatek bez żadnych opłat. Jedynym wydatkiem w naszym wypadku były jednorazowe zrzutki (po 5 euro) na rzeczone worki (klasa I) oraz odpowiednie pióro (klasa III). Poza tym należy zatroszczyć się jedynie o buty sportowe z niebrudzącymi podeszwami  - wiele osób decyduje się na najtańsze tenisówki. Resztę stroju na sport mogą stanowić dowolne spodenki i T-shirt. A więc żadnych kredek, pisaków, farb, zeszytów, piórników, a nawet tornistrów. Dowolny plecaczek, jak najmniejszy, bo tylko na jedzenie. Zresztą eleganci/tki nie uznają plecaków - noszą modne torby. W klasach VII-VIII wymagany jest też (to już jednak pewien rodzaj wyprawki) segregator i ulubiony gadżet Holendra: agenda, czyli kalendarz - jak można żyć (a tym bardziej uczyć się i pracować) nie planując dokładnie wszystkich zajęć i terminów? U Misi (10) bez kalendarza się więc nie obejdzie, w końcu w tym roku będą przynajmniej 4 zadania domowe. Bezwzględnie trzeba zapisać na kiedy.


Muszę powiedzieć, że jestem fanką takiego rozwiązania. Mam nadzieję, że niedoinwestowana oświata (mamy w końcu kryzys) nie będzie musiała zrezygnować z zapewniania uczniom narzędzi do nauki. Bo wtedy też czeka nas ganianie po sklepach (swoją drogą polecam kompletowanie wyprawki w czerwcu, jest jakby mniej nerwowo)... A tak możemy być wyluzowani jak holenderscy uczniowie.


Życzę wszystkim uczniom (pozdrawiam zwłaszcza odważnych sześcioletnich pierwszoklasistów w Polsce!), rodzicom i nauczycielom przyjemnego i owocnego roku szkolnego! 


1 września 2013

Kaszubskie klimaty

Przez ostatnie tygodnie straszliwie zaniedbałam bloga świadomie odłączając się od sieci, żeby spokojnie wypocząć w otoczeniu rodziny. Chociaż i Berlin i Gdańsk były wakacyjnie zatłoczone i hałaśliwe, to udało mi się później znaleźć ciszę i spokój na Kaszubach. Tam ciągle jeszcze nie ma zbyt wielu turystów - w sumie to na pewno ze szkodą dla regionu i samych turystów. Ale dla mnie optymalnie. Piękne krajobrazy, cieplutka woda w jeziorach, fantastyczne lasy, grzybki (to już raczej dla reszty mojej rodzinki), kwitnące wrzosy. Kwintesencja spokoju. 











A z drugiej strony przybywa atrakcji. Poza "żelaznymi" punktami programu jak kolegiata w Kartuzach, skansen we Wdzydzach,  zamek krzyżacki w Bytowie czy kamienne kręgi w Węsiorach, za każdym razem odkrywamy coś nowego. Zresztą te "stare" i znane atrakcje też pięknieją i są coraz ciekawsze. We Wdzydzach przybywa eksponatów, wnętrza są coraz pełniej wyposażone i nawet zdarzają się drobne atrakcje dla dzieci, typu możliwość lepienia naczyń z gliny na kole garncarskim, czy rysowania piórkiem (niestety, jak się zorientowałam, te zajęcia oferują twórcy/rzemieślnicy niezależni od muzeum, a więc nie można na nie liczyć codziennie i mogą być dodatkowo płatne). Ładnie odrestaurowany bytowski zamek na pewno można polecić jako alternatywę dla Malborka dla małych dzieci - też interesujący, z ciekawą wystawą m.in. kaszubskich narzędzi , a zwiedzanie trwa o niebo krócej. Kamienne kręgi mają jak zwykle magiczną atmosferę - chociaż ja w żadne alternatywne rodzaje energii nie wierzę. Dla mnie więc tę magię tworzy przepiękny las i jezioro. Dodatkowo wypróbowaliśmy bar przy parkingu (filia miejscowej restauracji Villa Tradycja) - naprawdę polecam. Smaczne jedzenie, domowe wędliny i, co najważniejsze, podają fantastyczną smażoną sielawę - to lokalna specjalność, te małe łososiowate rybki żyją tylko w najczystszych wodach Kaszub, aktualnie poławia się jej już tylko w dwóch jeziorach w okolicy Sulęczyna i Gowidlina (można ją zjeść też w knajpkach Gdańska i okolic, ale tylko u źródła jest naprawdę świeżutka i dokładnie taka, jak być powinna). Oprócz tego dobrze rozreklamowany od paru lat skansen-nie-skansen w Szymbarku, ze słynnym odwróconym domkiem stojącym na głowie. To miejsce nie ma dla mnie charakteru, ale na pewno swoją funkcję spełnia - przyciąga turystów i nieźle zarabia. Dotychczas największymi atrakcjami tego miejsca (poza domem na głowie i najdłuższą deską w Polsce) były park linowy dla dzieciaków i możliwość zjedzenia pstrąga, którego się samemu złowiło. W tym roku dodano Park Bajek - całkiem udane inscenizacje bajkowych historii - wyraźna analogia do znanych parków rozrywki typu Märchengarten w Ludwigsburgu czy holenderski Efteling. A już kaszubskie Drzewo Bajek Mestwin to wypisz wymaluj niderlandzki Sprookjesboom - można było powstrzymać się od kopiowania!




   
  
  
   
Skansen we Wdzydzach Kiszewskich

Zamek krzyżacki w Bytowie

Odwrócony dom - Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku 

Kamienne kręgi w Węsiorach - magiczne miejsce
A co poza tym? Na pewno warto odwiedzić parowozownię w Kościerzynie. Stoją w niej bardzo ciekawe egzemplarze wagonów i lokomotyw - niestety w kiepskim stanie. Gdzież temu muzeum do Spoorwegmuseum w Utrechcie, o którym kiedyś pisałam. Wszystko pod gołym niebem, w ogóle niezabezpieczone, lokomotywy rdzewieją - szkoda. Może gdyby to miejsce lepiej rozreklamować, znalazłyby się pieniądze na poprawę infrastruktury. I wreszcie dwa nowo odkryte miejsca: labirynt w kukurydzy koło Przywidza (o którym już wspomniałam) i niewielkie zoo z egzotycznymi zwierzętami w Tuchlinie. Rzecz całkiem nowa, funkcjonuje może ze 3 lata. Niby małe, ale na poziomie (ładny budynek, z wyglądu porządne warunki dla zwierzątek, dobra wentylacja i nowoczesna infrastruktura turystyczna - restauracja, plac zabaw). No i największa atrakcja dla małych i dużych miłośników zwierzaków - prawie każdego można dotknąć, a nawet wziąć na ręce. Ja tam koniecznie nie muszę, ale Misia zdecydowanie tak. Nie wiem, czy to jest do końca zdrowe i przyjemne dla tych biednych jaszczurek, węży i robali (w naszym zoo w Amersfoort trzeba dezynfekować ręce, żeby zwierząt nie pozarażać), ale dla odwiedzających n pewno. 


Parowozownia w Kościerzynie
Zoo w Tuchlinie


Słowem, atrakcji coraz więcej, a przecież trzeba mieć jeszcze czas na spacery, pływanie, jazdę na rowerze i kajakowanie. Tu też infrastruktura się poprawia, są wypożyczalnie rowerów i kajaków. Na Słupi można urządzić wspaniałe spływy - ta niby mała rzeczka jest naprawdę fascynująco zmienna i zapewnia wrażenia niegorsze niż rzeki górskie. Tylko jachtów na jeziorach jakoś mało, nawet na tych największych. 


I jeszcze jedna rzecz, która frapuje mnie od kilku lat: kaszubskie wsie (zwłaszcza w rejonach Kartuz, Kościerzyny i Bytowa) są piękne: dużo nowych domów, a i stare pomalowane na wesołe kolory, zadbane ogródki z idealnie wystrzyżoną trawą, ład i porządek, również w przestrzeni wspólnej. Jakoś inaczej niż w innych znanych mi regionach. A maksymalny kontrast to już z Zachodniopomorskiem - tam okrutnie zaniedbane, chylące się ku upadkowi popegeerowskie wsie i zapyziałe miasteczka, jakby zatrzymane w latach osiemdziesiątych. I wciąż zadaję sobie pytanie: dlaczego? Przecież Kaszuby zawsze były biedniejsze od innych części kraju, tu sam piasek albo glina, poza żytem i ziemniakami nigdy nic nie chciało rosnąć. I może to jest właśnie klucz:  z jednej strony przywiązanie do ziemi i silne kaszubskie tradycje (tu prawie nie było PGR-ów), z drugiej - rolnictwo zawsze kulało, ludzie starali się więc robić coś jeszcze. Dawniej wiele osób dojeżdżało do pracy w Trójmieście (głównie w stoczniach i portach), dziś stawiają na własną działalność - stąd wielość sklepików, warsztatów samochodowych, restauracji. Dzięki temu choć kokosów nie ma, kaszubska wieś się rozwija. Brawo! Oby tak dalej!


A my jak zwykle wrócimy za rok.




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...