27 listopada 2014

Holandia oczami Ani ze Szwajcarii

Rozrastający się Klub Polek na Obczyźnie owocuje coraz to nowymi inicjatywami. I dzięki temu pojawia się dziś po raz pierwszy na moim blogu wpis gościnny. Ania, autorka bloga "Szwajcaria moimi oczami", przedstawia swoje wrażenia z pobytu w Holandii. A może ktoś z Was ma również ochotę podzielić się swoimi? Jeśli tak, to zapraszam serdecznie do kontaktu ze mną (allochtonka@gmail.com). Tymczasem razem z Anią zapraszamy do czytania! 


Holandia oczami Ani
autorka: Ania - "Szwajcaria moimi oczami"


Witajcie! Zapewne większość z Was nie ma zielonego pojęcia kim jestem, śpieszę więc z wyjaśnieniami. Nazywam się Ania, jestem rodowita wrocławianką, a obecnie mieszkam w Szwajcarii. Gosię i jej bloga poznałam dzięki Klubowi Polki na Obczyźnie, do którego obie należymy. Skorzystałam z gościnności autorki tej strony i pozwoliłam sobie napisać co nie co o mojej przygodzie z Holandią :)


Wszystko zaczęło się od młodzieńczego buntu i problemów z określeniem tego co bym chciała robić w przyszłości. Skończyłam liceum, zdałam dobrze maturę, ale mimo iż chciałam iść na studia, nie do końca wiedziałam na jakie. Zupełnie spontanicznie zarejestrowałam się na pewnej międzynarodowej stronie, która była pośrednikiem w odnajdywaniu rodzin chętnych na przyjęcie AuPair oraz osób chętnych podjęcia takiego stanowiska. Wtedy jeszcze nie miałam doświadczenia w opiece nad dziećmi (ba! Ja ich zniecierpiałam!), nie do końca wiedziałam z czym to się je, ale postanowiłam zaryzykować. Po krótkim czasie odezwała się do mnie polsko – holenderska rodzina z dwójką dzieci. Niewiele myśląc uzgodniłam warunki, kupiłam bilet na autobus i oznajmiłam rodzicom, że wyjeżdżam. Jakież były kłótnie o to w domu wiem tylko ja! Rodzice bardzo chcieli abym poszła na studia, nie rozumieli i nie popierali mojej decyzji. Uparcie jednak postawiłam na swoim i pojechałam. Powiem Wam szczerze, że w połowie drogi, pełna obaw co zastanę na miejscu, rozkleiłam się całkowicie! Odwrotu jednak nie było :)



I w taki oto sposób postawiłam swoje stopy na holenderskiej ziemi, a dokładniej w miasteczku Delfzijl. Był to rok 2008. Nieduże miasteczko położone nad morzem podbiło moje serce. Wszechobecna zieleń koiła zmysły, uśmiechy przechodniów radowały serce, a charakterystyczne elementy takie jak wiatraki czy drewniane chodaki nadawały temu specyficznego klimatu. Bardzo lubiłam wsiąść na rower i godzinami jeździć po okolicy. Na pewno wiecie, że Holandia słynie z miłości do rowerów, a więc ścieżek miałam pod dostatkiem. Kultura jaką wykazywali kierowcy dwóch kółek bardzo mnie zaskoczyła, podobnie jak szacunek kierowców samochodów wobec rowerzystów. Nie wiem czy jest tak w całym państwie, ale w tym miasteczku tak właśnie było. Niestety mam nie wiele zdjęć z tego okresu, ponieważ wtedy aparat cyfrowy nie był czymś dla mnie niezbędnym, ale wygrzebałam kilka, które mam nadzieję się Wam spodobają :)






Po miesiącu sielanki rodzina, u której pracowałam przeniosła się do Groningen. Duże miasto, które bardzo mnie przerażało. Kiedy zobaczyłam te tysiące, jak nie miliony, rowerów i specjalnie dla nich wyznaczone ścieżki i skrzyżowania, wpadłam w panikę. Nie miałam prawa jazdy, nie miałam karty rowerowej, na przepisach drogowych znałam się jako tako, ale nie na tyle, żeby nie jeździć z duszą na ramieniu. Do dziś pamiętam swoje pierwsze skrzyżowanie, tysiące rowerów, zapala się zielone światło, a ja stoję jak zahipnotyzowana i patrzę na kotłujące się jednoślady. Dopiero jak wszyscy zjechali ze skrzyżowania odważyłam się na nie wjechać, uch! Do tego wszystkiego doszło jedno dziecko w siodełku, drugie obok mnie na małym rowerku. Cóż to był za stres!




Po czasie nauczyłam się poruszania po drogach i byłam ciut pewniejsza. Mniej pewności natomiast miałam w kwestii języka. Posługiwałam się wtedy niemieckim, a Holendrzy niestety odpowiadali mi w swoim języku bądź po angielsku. Bardzo mnie to irytowało, bo skoro rozumieli co do nich mówię to musieli też jako tako po niemiecku umieć odpowiedzieć. Niestety rzadko kto chciał rozmawiać ze mną w języku sąsiadów. Zacisnęłam jednak zęby i z uśmiechem na twarzy pięknie ćwierkałam po niemiecku, nie wiem czemu, gasząc uśmiech słuchaczy. Czyżby Holendrzy nie lubili się z Niemcami? ;)



Pamiętam, że w Groningen w szczególności zachwyciły mnie kanały. Środek miasta, a tu łodzie i domki na wodzie, coś pięknego! Lubiłam godzinami spacerować i przyglądać się każdej takiej łajbie, każdemu zakątkowi i podziwiać jego specyfikę :)



Nie ukrywam, trochę ciężko mi wrócić pamięcią do tamtych czasów. Część zdarzeń pamiętam jak przez mgłę, ponieważ byłam jeszcze młoda i nieświadoma ani siebie, ani swojego życia. Nie wiedziałam na czym się skupić, nie nauczyłam się języka, nie nawiązałam ciekawych znajomości. Byłam szarą myszką na posyłki pracodawcy, który czasem kazał mi pracować znacznie więcej, aniżeli było to określone w umowie (na gębę!). Mimo wszystko na zawsze przed oczami zostanie mi obraz pięknych, holenderskich krajobrazów, z których wyrastają przeróżnego rodzaju wiatraki oraz ład i porządek jeśli chodzi o zagospodarowanie terenu i szlaki rowerowe. Mam nadzieję, że będzie mi jeszcze kiedyś dane powrócić do kraju tulipanów (choć nie przypominam sobie żebym jakiegoś tam widziała!), zwiedzić go i bliżej poznać. Póki co pozostaje mi śledzenie blogów takich jak ten, które są skarbnicą wiedzy  w tym temacie :)

Pozdrawiam serdecznie!
Anna Paszkowiak
Zapraszam na mojego bloga: http://szwajcarsko.blogspot.ch
Zapraszam również do polubienia Fanpagea: https://www.facebook.com/SzwajcariaMoimiOczami 

22 listopada 2014

I want "moor"* - Torfowiska w Hohes Venn

*moor = torfowisko

Mam nadzieję, że jeszcze Was nie zanudziłam serialem o Eifel, bo mam jeszcze jedno miejsce do pokazania. Dla mnie zdecydowanie najpiękniejsze z tych, które tam widziałam. Chodzi o Königliches Torfmoor, czyli Królewskie Torfowisko w Hohes Venn. Jest to część parku krajobrazowego Hautes Fagnes (często w sieci pod nazwą Brackvenn), położonego w Belgii przy samej granicy z Niemcami, a dokładniej na zachód od Monschau pomiędzy wsią niemiecką wsią Mützenich a belgijskim miasteczkiem Eupen. Gdyby ktoś był zainteresowany, a nie mógł znaleźć, podaję współrzędne: 50.567838, 6.180428Szczerze mówiąc wcześniej nigdy nie słyszałam o tym miejscu, nawet pomimo, że mieszkałam przez jakiś czas w Aachen, czyli koło 30 kilometrów stamtąd. Również w zeszłym roku na wakacjach w Belgii nie mieliśmy tej przyjemności zapoznać się z tym parkiem. Dopiero niedawno usłyszałam o nim od mojej koleżanki Zuzany (Pozdravy Zuzana!), która zachwalała je jako atrakcję dla dzieci.


Wokół parku biegnie bardzo atrakcyjna i uczęszczana trasa turystyczna. Ma około 8 km długości i przejście jej ma zajmować według przewodników niecałe 2 godziny. Ale okazało się to niemożliwe. Po prostu było tak pięknie,  że nie sposób było iść w turystycznym tempie. Poprzestaliśmy więc na zrobieniu krótszej pętli, co i tak wymagało sporo czasu. Ta część przechodzi tylko przez rozległe podmokłe torfowisko. Jest ono objęte ochroną, a poza tym zbyt wilgotne, żeby po nim swobodnie chodzić. Dlatego na wyznaczonej trasie, która została zaplanowana w taki sposób, żeby można było podziwiać najpiękniejsze widoki, zbudowano drewniane pomosty. Są one dość wąskie, miejscami około metrowe, miejscami może 40 centymetrowe, co nieco utrudnia wymijanie się, ale za to stwarza świetną zabawę dla dzieci (Zuzana miała rację). W epoce lodowcowej pokłady torfu utworzyły tam tzw. bugry mrozowe, czyli okrągłe pagórki, które w środku mają twarde skalne lub lodowe jądro, które zasysa wodę z otaczających je warstw niezamarzniętych, a pokryte jest warstwą torfu, która je otula i izoluje od otoczenia. Takie miejsce można tam łatwo odnaleźć - jest oznaczone drogowskazami jako Hellenketel. Ale przyznam się, że dopiero po przeczytaniu informacji na ten temat w sieci zrozumiałam na czym to zjawisko polegało, bo wyczytane na miejsce na tablicach informacyjnych niemieckie hasło "Palsen" zupełnie nic mi nie mówiło. 






Na torfowisku jest wiele malowniczych "oczek" wodnych, niektóre całkiem spore z trzcinami na brzegach. Całość porośnięta jest bagienną roślinnością. Gdy  byliśmy tam była już druga połowa października, trawy były więc już mocno wysuszone i dominowała tonacja żółtawo-czerwona. Ale oczywiście przełamana z jednej strony intensywną zielenią mchów, z drugiej zgaszonym fioletem wrzosów. Niestety już przekwitłych - co za szkoda, że nie widzieliśmy tego miesiąc wcześniej. Na zdjęciach Zuzany z maja było oczywiście soczyście zielono. Zrobiłam mały research i odkryłam setki przepięknych zdjęć Brackvenn. Białawych w zimie, gdy trawy pokryte są śniegiem lub szronem. Intensywnie zielonych na wiosnę, z domieszką czerwieni, gdy kwitną krzewinki takie jak borówka bagienna i bieli wełnianki. I purpurowo-fioletowych we wrześniu, gdy kwitną wrzosy. To w ogóle niesamowite, że na bagnach przecież rosną wrzosy, które przecież lubią suche piaszczyste podłoże. Ale i drzewa niektóre wyglądają na wysuszone. Taki klimat. 








W każdym razie to magiczne miejsce po prostu nas zachwyciło. Czyste piękno natury. I to mimo rzeszy  turystów jeszcze niezadeptane. Mam wielką ochotę jeszcze się tam wybrać. Najlepiej wielokrotnie, żeby obejrzeć  je w każdej możliwej odsłonie. Mam nadzieję, że mi się uda. A jeśli nie to będę na pewno jeszcze nie raz podziwiać cudze zdjęcia w sieci. Tymczasem kilka moich:


























19 listopada 2014

Trier i Monschau - 2 krańce Eifel

Po przerwie na aktualności wracam jeszcze raz do Eifel. Wprawdzie skupiliśmy się tam na kontakcie z przyrodą, ale sam początek i koniec stał pod znakiem architektury. 2 miasta na przeciwległych krańcach regionu: Trier na południu i Monschau na północy. Parę podobieństw jest, ale różnią się znacząco. 

W Trier byliśmy po raz pierwszy. Pojechaliśmy zachęceni opiniami sąsiadów często spędzających nad Mozelą wakacje i pięknymi fotografiami, jakich pełno w sieci. To jedno z najstarszych niemieckich miast, założone jeszcze w czasach rzymskich i wciąż jeszcze posiadające zabytki z tamtego okresu (wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury Unesco). Uchodzi też za jedno z najpiękniejszych miast w Niemczech. Może to kwestia pogody, ale aż tak się nim nie zachwyciłam. Na pewno miał też wpływ na mój odbiór spory tłok, który w Trier panował i rozstawione na głównej ulicy i rynku stragany wokół których kłębiły się tłumy kupujących. No cóż, dzień targowy. Szkoda tylko, że sam targ nie miał jakiego specjalnego uroku, a brzydkie kramy zasłaniały najsłynniejszy trierski (trewirski?) zabytek, czyli Porta Nigra (Czarna Brama). Zbudowano ją w czasach rzymskich z bloków szarego piaskowca, bez używania zaprawy. 



Porta Nigra (Czarna Brama)
W przeciwieństwie do tego monumentalnego i rzeczywiście poczerniałego budynku rynek jest dużo weselszy, otoczony ciekawymi kamienicami o bardzo różnorodnej architekturze i bardziej francuskim niż niemieckim stylu. Najsłynniejsze z nich to Rotes Haus (Czerwony Dom) i Steipe, w której znajdowała się średniowieczna miejska sala bankietowa. Tylko fontanna jest bardziej "niemiecka" w charakterze. Niedaleko trafiliśmy na wąziutką Judengasse. A już poza rynkiem rozciąga się duży plac, przy którym stoją przyklejone do siebie kolejne znane średniowieczne zabytki Trier: katedra Św. Piotra (St. Peters Dom) i Kościół Mariacki (Liebfrauenkirche). 








Rotes Haus (Czerwony Dom) i Steipe 
Judengasse (Ulica Żydowska)
Trier słynie z restauracji, w których podawane jest doskonałe jedzenie, zawsze w towarzystwie mozelskiego wina (właśnie ono przyciąga najwięcej holenderskich turystów). Ale chyba byliśmy słabo poinformowani, gdzie się one znajdują, bo poszukiwanie odpowiedniego lokalu sprawiło nam nieco kłopotu. W okolicach rynku knajp było jak na lekarstwo i to głównie takich dla turystów. Ostatecznie znaleźliśmy klimatyczną knajpkę naprzeciwko katedry, gdzie podawano smaczne ragou z jelenia (niestety wino musieliśmy odpuścić). Było to miejsce zdecydowanie nie turystyczne, za to oblegane przez miejscowych z dużą liczbą dzieci, także niemowląt.  






Kościół Mariacki
Katedra Świętego Piotra
Wnętrze katedry






Nieco posileni kontynuowaliśmy zwiedzanie kierując się do Bazyliki Konstantyna (zbudowana w III wieku naszej ery sala tronowa cesarza Konstantyna, przebudowana później na kościół - największy w Europie poza Rzymem budynek z początków pierwszego milenium), Pałacu Elektorskiego (Kurfürstliches Palais) i dalej do Kaiserthermen, czyli Term Cesarskich. 



Pałac Elektorski
Bazylika Konstantyna

Termy Cesarskie i drugie trewirskie termy Barbarathermen było największymi oprócz znajdujących się w Rzymie termami łacińskimi. I rzeczywiście, już ich wielkość robi wrażenie. Pamiętając termy w Heerlen bardzo chciałam je zobaczyć. W przeciwieństwie do tamtych, wykopaliska Kaiserthermen nie zostały przykryte dachem. W przewodniku przeczytałam, że  Kaiserthermen to tylko parę kamiennych murków, z przebiegu których można sobie przy pewnej dozie wyobraźni wyimaginować, jak wyglądały 2000 lat temu. Mimo tego nie poprzestaliśmy na obejrzeniu ich zza płotu, skąd rzeczywiście takie wrażenie robią. I czekała nas niespodzianka. Zachowała się znacznie większa część, tylko że znajduje się pod powierzchnią gruntu. Oczywiście nie można mówić o całym budynku, ale widać wielkość i kształt niektórych sal. Można też pochodzić zachowanymi korytarzami, które tworzą niezły labirynt. Imponujące. 



Termy Cesarskie






Niestety nie mieliśmy szansy zobaczyć reszty zabytków, bo nie starczyło nam czasu. Może gdybyśmy spędzili więcej czasu w Trier udałoby się nam poczuć prawdziwego ducha tego miasta.



Na przeciwległym krańcu Eifel, w pobliżu Aachen i belgijskiej granicy leży Monschau, zwane "perłą Eifel". Jest to jedno z najlepiej znanych niemieckich miasteczek przygotowanych "pod turystów". Takich pięknych i malowniczych, że aż jakby sztucznych. W takich miasteczkach właściwie nie ma prawdziwego życia. Mieszkają tam głównie właściciele i pracownicy galerii, restauracji i sklepików z pamiątkami. Wszystko jest tylko na pokaz. Ale za to zadbane i rzeczywiście świetnie przygotowane. Mimo że właściwie unikamy takich miejsc, postanowiliśmy odwiedzić Monschau, bo mamy stamtąd miłe wspomnienia z czasów naszego mieszania w Aachen. Przy okazji mogliśmy pokazać je dzieciom (Misia nie pamięta raczej tego, co widziała jeszcze z perspektywy wózka). Niestety wybraliśmy niewłaściwy dzień - jak się okazało pół Aachen zapragnęło akurat w to słoneczne i ciepłe niedzielne popołudnie posiedzieć sobie w kawiarniach i restauracjach Monschau. A droga prowadząca do miasteczka jest bardzo wąska, z licznymi zwężaczami na stromiznach. Ale nic to. Kiedy wreszcie dotarliśmy do kotliny, mogliśmy do woli spacerować wąziutkimi uliczkami, na których czas jakby zatrzymał się parę wieków temu i podziwiać chylące się ze starości kamieniczki na rzeką Ruhr. Widoki naprawdę czarujące, człowiek czuje się trochę jakby znalazł się w bajce braci Grimm. Do tego jeszcze nastrojowe jesienne dekoracje - wrzosy i dynie - fiolet i pomarańcz ... Monschau ma swój urok o każdej porze roku. Pamiętam jak wyglądało pod śniegiem. Pewnie warto się tam wybrać przed Bożym Narodzeniem - podobno jest Weihnachtsmarkt, musi być wyjątkowy w takiej oprawie.





















Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...