28 listopada 2013

Tydzień dylematów - ubezpieczenie zdrowotne

Ostatni tydzień listopada to czas na zmiany w ubezpieczeniach. Ostatni moment, żeby wypowiedzieć umowy i znaleźć lepsze oferty. Problem stary jak świat - i w Niemczech i w Polsce też trzeba było się zastanawiać nad ubezpieczeniem samochodu, mieszkania czy od odpowiedzialności cywilnej. Ale w Holandii dochodzi sprawa dodatkowa, a o wiele ważniejsza: ubezpieczenie zdrowotne. W tych wymienionych wcześniej dużego problemu nie ma: zakres wszędzie podobny, liczy się głównie cena, ewentualnie solidność ubezpieczyciela (czyli brak problemów z wyduszeniem ewentualnych odszkodowań). Ale jeśli chodzi o zdrowie, to "insza inszość"... Bo system ubezpieczeń zdrowotnych w Holandii jest zupełnie inny niż znane mi wcześniej. Stąd i listopadowe dylematy - nie chcemy być Polakami po szkodzie.


Warto porównywać ubezpieczenia, ale i tak świadczenia medyczne zawsze będą drogie ... (independer.nl, zorgwijzer.nl)

Otóż to. W Polsce najłatwiej (herezja, nie?) - płaci się na NFZ, a on w zamian niewiele daje. Czyli wybór jest pomiędzy płaceniem potem za prywatne leczenie jednostkowo a wykupieniem pakietu usług w prywatnej sieci. W Niemczech trzeba się zdecydować na konkretną kasę chorych (jak ktoś tego nie zrobi, to mu wylosują), ale dużych różnic pomiędzy nimi nie ma. Składka może się różnić może o jakieś pół procenta (pensji brutto), a świadczenia podobne. Niektóre kasy są nieco bardziej zorientowane na szkolenia osób z chorobami przewlekłymi, inne finansują częściowo terapie alternatywne, niektóre podobno od niedawna dają jakiś bonus (oddają trochę kasy na koniec roku) osobom niekorzystającym ze służby zdrowia (lub korzystającym minimalnie). A w Holandii nie dość, że firm ubezpieczeniowych bez liku (ostatnio dołączyły nawet duże sieci sklepów - coś jak tanie karty na komórki), to jeszcze liczba pakietów woła o pomstę do nieba. Jednym słowem ilość możliwości olbrzymia, a konsekwencje złego wyboru w niektórych przypadkach mogą być poważne.


Ubezpieczenie zdrowotne jest oczywiście obowiązkowe. Ale nie działa z automatu - tu pracodawca nic nie załatwi i nie zapłaci, składki płaci się z pensji netto i z własnego konta. Ubezpieczenie podstawowe to świadczenia gwarantowane ustawowo - co nie zmienia faktu, że cena może być różna u różnych ubezpieczycieli. W jego skład, najogólniej rzecz ujmując wchodzi opieka lekarza rodzinnego, świadczenia szpitalne, opieka na ciężarną i poród, leki, opieka specjalistyczna. Czyli teoretycznie to, co najważniejsze, więc niby można być spokojnym, zwłaszcza że składka wynosi ok. 90-100 euro za osobę, czyli do przełknięcia. Za dzieci nic się nie płaci, ale już za niepracujących współmałżonków pełną składkę. Niestety, wcale nie jest tak różowo, bo za część wymienionych świadczeń i tak będzie trzeba potem płacić. Mamy bowiem tzw. eigenrisico, czyli udział własny. W roku 2014 będzie wynosił 360 euro. Czy na przykład za leki, wizyty u specjalisty, badania dodatkowe, a nawet utrzymanie w szpitalu trzeba samemu płacić, do wyczerpania tej sumy. Dopiero potem płaci ubezpieczyciel. Zrozumienie algorytmu nie jest łatwe - przybyszom nieraz skacze ciśnienie po otrzymaniu rachunku do samodzielnego zapłacenia. Ale to tylko początek.


Ubezpieczenie podstawowe nie obejmuje wielu świadczeń. Na przykład okularów czy soczewek korekcyjnych, fizjoterapii, antykoncepcji (powyżej 21 lat). No i oczywiście leczenia stomatologicznego! Tu można liczyć tylko na doraźną pomoc w razie bólu (do 250 euro). A więc co roku stajemy przed wyborem. Wykupić ubezpieczenia dodatkowe, czy podjąć ryzyko, zaoszczędzić co miesiąc kilka-kilkadziesiąt euro i w razie czego płacić z własnej kieszeni. Młodzi i zdrowi niekiedy oszczędzają. Ale wystarczy złamać nogę i koszty mogą nas przerosnąć. Większość więc dopłaca. Tylko jaki pakiet wybrać? Najłatwiej chyba z dentystą: z reguły pakiety obejmują całe leczenie do 250, 500 lub 750 euro. ryzyko oszacować można dość łatwo: 2 przeglądy ze zdjęciem kamienia, plus profesjonalne czyszczenie, ewentualnie rentgen to ok. 250 euro. Plus 2 plomby na rok, mamy 500, korony i reszta protetyki - koszty na pewno powyżej 750 euro. Ale reszta? Plany prokreacyjne można sobie też ustalić, podobnie jak przewidzieć, czy dziecku potrzebny będzie aparat na zęby, ergoterapia, a nam fizjoterapia kręgosłupa. Ale co ze zdarzeniami nagłymi i nieprzewidywalnymi, wypadkami, urazami? Jak tu wybrać? My z reguły korzystamy z internetowych portali porównujących oferty. Pomagają dokonać wyboru w oparciu o kluczowe dane dotyczące stanu zdrowia rodziny. Można porównać oferty i bezpośrednio zawrzeć umowę (niekiedy ze zniżką). Z mojego doświadczenia wynika, że ubezpieczenie dodatkowe zwykle nie wystarcza. Ale z drugiej strony, nawet gdy płacimy za konkretny pakiet, nieraz okazuje się, że nie mamy w nim właśnie tego, co w danym roku okazało się niezbędne.


I stąd moje dylematy... Do końca tygodnia trzeba wypowiedzieć umowy, o ile chcemy zmienić ubezpieczyciela, zmian w zakresie w obrębie jednej formy można dokonać do końca grudnia. Mamy kryzys, ceny rosną, zakres świadczeń maleje, eigenrisico podnieśli znów o 10 euro. Dlatego w tym roku temat bardziej gorący niż zwykle. Radio i tv aż huczą od reklam z tej branży, strony porównywarek ledwo chodzą, wszyscy szukają korzystniejszych opcji. Niestety, nie ma tu mądrych, o słuszności decyzji przekonamy się dopiero za rok. Oby zdrowi i niezbyt uszczuplonym portfelem...

26 listopada 2013

"Czym zadziwi strefa Kiwi?" - problemy emigrantki

Parę miesięcy temu jedna z czytelniczek komentując moje opinie na temat Niemców zainteresowała mnie książką "Czym zadziwi strefa Kiwi?" napisaną przez niemiecką dziennikarkę Anke Richter (komentarze te można znaleźć tutaj). Zaintrygowana sięgnęłam po tą książkę, gdy tylko mogłam ją kupić. W wersji polskiej wyszło taniej, więc się skusiłam. Okładka sugeruje tematykę podróżniczą, a zdjęcie Maorysa na niej jak najbardziej pasuje do tytułu - Nowozelandczycy znani są jako "Kiwi". Co ciekawe, tytuł oryginału brzmi zupełnie inaczej: "Was scheren mich die Schafe", co dosłownie znaczy "Jak strzygą mnie owce", a w wolniejszym tłumaczeniu bardziej oddającym zamysł autorki "Co mnie obchodzą owce". Tytuł ten jednocześnie nawiązuje do kolejnego stereotypu dotyczącego Nowej Zelandii: wszechobecnych owiec, których jest więcej niż mieszkańców kraju. Trochę ta zmiana tytułu psuje, moim zdaniem, ale na szczęście treść nie została wypaczona w tłumaczeniu. Tak przynajmniej wnioskuję  z wypowiedzi autorki o książce, które znalazłam w internecie. 

Polski tytuł sugeruje, że książka mówi przede wszystkim o Nowej Zelandii, dokąd Anke przeprowadziła się z rodziną. Oryginalny podkreśla znaczenie własnych odczuć autorki wobec nowego kraju. I dla mnie również ta książka bardziej niż opisem Nowej Zelandii i jej mieszkańców jest studium mentalności emigranta. Oczywiście, Anke Richter sporo pisze o Nowozelandczykach: ich otwartości, uprzejmości, bezstresowym podejściu do życia. O współistnieniu dwóch kultur: Maorysów i potomków przybyszów z Europy. Ale autorka koncentruje się jednak głównie na swoim samopoczuciu jako imigrantki, świetnie zintegrowanej z nową ojczyzną, uwielbiającej miejscową kulturę i mentalność i krytycznej wobec własnego narodu, a jednocześnie tęskniącej za krajem, który opuściła. Sama zresztą autorka definiuje swoją książkę jako "satyrę semi-biograficzną" opisującą jej przemianę z Kraut'a (Szwaba) w "Kiwi" (Nowozelandkę). Czyli nie jest to książka podróżnicza, lecz raczej o postrzeganiu siebie i innych. Postrzeganiu często przez pryzmat stereotypów. Anke musi się zmierzyć również z wizerunkiem Niemca  w oczach Kiwi oraz innych narodów. Niemca głośnego, niekulturalnego, źle ubranego. Niemca - nazisty, sprawcy wszelkiego zła. 


Rzeczywiście sporo u Anke krytyki Niemców: są według niej zbyt pewni siebie, lubią wszystkich pouczać, marudzą, są zbyt spięci, za dużo myślą o pracy, za bardzo zwracają uwagę na pieniądze. Za to Nowozelanczycy wręcz przeciwnie. Anke ma więc problem ze swoją tożsamością. Chce być jak Kiwi, i w dużym stopniu jest, ale przecież nie przestanie być Niemką. Świetnym przykładem jest historia kartek ze szkolnym jadłospisem przynoszonej prze syna. Co tydzień Anke widzi ten sam błąd ortograficzny, który jak prawdziwa Niemka twardo poprawia odsyłając kartkę. W końcu  okazuje się, że błędu nie było, bo zamiast nazwy ogólnej używano nazwy handlowej, celowo zniekształconej. A Anke ma poczucie winy, że była zbyt krytyczna i mało wyluzowana.


Dla mnie to klasyczny problem spełnionego imigranta szukającego swojej tożsamości. Niespełniony imigrant, nieszczęśliwy w nowej sytuacji będzie skłonny idealizować ojczyznę, którą opuścił. W nowym kraju nikt i nic mu się nie podoba. A spełniony jak Anke? Z jednej strony świetnie zaaklimatyzowała się w nowym kraju i czuje się tam szczęśliwa. Czuje się jak w domu, przejmuje miejscowe zwyczaje i sposób bycia. Po prostu czuje się Nowozelandką. Patrząc z nowej perspektywy dostrzega wyraźniej przywary swoich rodaków, i coraz bardziej zaczynają jej przeszkadzać. Niemieckie wady drażnią ją mocno, ale z drugiej strony tęskni do świata, w którym żyła przez większość swojego życia. I czuje, że sama, chociaż pozornie się zmieniła, pozostała sobą. A jest Niemką - dopiero teraz odkrywa w sobie cechy charakterystyczne dla swojego narodu - nawet u siebie widać je dopiero z oddali. 


Mam to samo, dlatego dobrze Anke rozumiem. Mnie akurat wiele wad, które Anke widzi u Niemców, razi u Polaków. To Polacy naszą przysłowiowe skarpety do sandałów, nasze głosy słychać wyraźniej na ulicy i w ogóle hałaśliwością markujemy brak pewności siebie. Marudzimy i narzekamy, koncentrujemy się na kwestiach materialnych, nie umiemy odpoczywać. To w naszym kraju rozwarstwienie społeczeństwa przekracza wszelkie europejskie normy. A Niemcy są dla mnie uosobieniem spokoju, potrafią się wyłączyć i nie przenoszą problemów z pracy do domu. Są o wiele bardziej egalitarni i szanują człowieka w człowieku a nie jego materialny status. No cóż, nie byłam w Nowej Zelandii... Tam by mi się dopiero odmieniło (ciekawe, że w Holandii jakoś do tej pory nie)! Widzę, że mamy z Anke wiele wspólnego. I dlatego wydaje mi się, że to klasyczny przypadek. A może mi się tylko wydaje? 




P.S. Tu można obejrzeć komentarz Anke na temat książki, ewentualnie jej trailer (z niewiadomych powodów nie chce się załączyć, więc podaję link: http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=2b5pzgUtJo4). Oczywiście po niemiecku.






17 listopada 2013

Gość roku - Sinterklaas


Szaleństwo się zaczęło! Szaleństwo Mikołaja, który w Holandii jest o wiele ważniejszy niż samo Boże Narodzenie. Święty Mikołaj, zwany tu Sinterklaas lub bardziej zdrobniale Sint albo pieszczotliwie Sinterklaasje, zupełnie inny niż w całej reszcie Europy, przybył wczoraj.



14 listopada 2013

Karton prezentów

Jak już wcześniej pisałam, Holandia słynie z działalności charytatywnej oraz wolontariatu. Taka tradycja. W tej tradycji wychowywane są też dzieci, do czego walnie przyczynia się szkoła. Do kwestowania po domach nie jestem przekonana, ale co innego akcje wymagające wkładu własnego. A właśnie rozpoczyna się sezon na takie akcje. Bo kiedy, jak nie przed Bożym Narodzeniem ludzie są skłonni podzielić się trochę swoją kasą. Już odbyły się zbiórki produktów żywnościowych w sklepach, teraz czas na kartony po butach. 

Akcja "Schoenmaatjes" (w wolnym tłumaczeniu "pudełkowi kumple" )to jedno z największych przedświątecznych przedsięwzięć charytatywnych w Holandii. Nie jest to zresztą holenderska inicjatywa, w Niemczech organizowana jest pod podobnym hasłem "Weihnachten im Schuhekarton", czyli "Boże Narodzenie w kartonie po butach", a idea pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. W ramach tej akcji wysyłane są paczki dla dzieci z najbiedniejszych krajów. Paczkę może zrobić każdy, ale w akcji szczególnie chętnie biorą udział szkoły, próbując przekonać dzieci, żeby same takie prezenty przygotowały. I to właśnie mi się w tej akcji podoba. Bo nie wystarczy tylko wrzucić pieniądze do jakiejś skarbonki. Trzeba włożyć w to nieco wysiłku. I tu właśnie rola dzieci i ich największa przyjemność: paczki mają być zapakowane w kartony po butach. Karton trzeba własnoręcznie ozdobić, tak żeby spodobał się dziecku. Potem należy zdecydować, dla kogo paczka ma być przeznaczona, dla chłopca czy dziewczynki i w jakim wieku. I oczywiście karton wypełnić przedmiotami obowiązkowymi oraz dowolnymi - chodzi o kosmetyki, przybory szkolne i zabawki. Oczywiście ktoś musi te zakupy sfinansować, ale dla mnie ważne jest to, że dzieci chcą się z kimś podzielić, nawet gdy słyszą, że wysłanie tej paczki spowoduje obcięcie funduszy na ich mikołajkowe prezenty. I chyba właśnie o to chodzi.




Odzew jest ogromny: w zeszłym roku z Holandii wysłano ponad 2 miliony takich kartonów. To całkiem sporo przy 16-milionowym społeczeństwie. A przecież wypełnienie takiej paczki kosztuje według moich obliczeń około 20-25 euro. Plus jeszcze "dobrowolna" opłata za wysyłkę (w tym roku 6 euro). Czyli całkiem sporo. W szkole moich dzieciaków na 500 uczniów przypada rocznie prawie 300 paczek - to też sporo, biorąc pod uwagę, że z reguły do naszej szkoły uczęszczają rodzeństwa. Czyli statystycznie każda rodzina przygotowuje co najmniej jedną paczkę (wiem, że w niektórych rodzinach swoją paczkę przygotowuje każde dziecko). A więc konsumpcyjnie nastawione społeczeństwo, w którym gromadzenie kasy jest najważniejszą cnotą, jakoś się broni. W tym wypadku zaangażowanie jest o wiele większe niż w Niemczech, gdzie w akcji biorą udział nie tylko szkoły, ale i kościoły. W roku 2012 akcję w krajach niemieckojęzycznych (czyli włącznie z Austrią i Niemieckojęzyczną częścią Szwajcarii) zamknięto liczbą około 490 tysięcy paczek. Mieszkając w Niemczech też braliśmy udział i wiem, że niełatwo było przekonać ludzi do tak dużych wydatków. Dlatego na przykład w szkole Misi paczki wykonywano wspólnie - każdy mógł przynieść cokolwiek, kto nie mógł sobie pozwolić na więcej dawał jeden zeszyt czy ołówek, następnie dzielono wszystkie dary na komplety zawierające wszystkie wymagane elementy i dzieci w szkole pakowały razem kartony. Też można. Na dodatek nie wymagano żadnych dodatkowych wpłat na przesyłkę. 





No cóż, w Holandii pewnie sporo kasy pochłania samo działanie odnośnej fundacji, promocja i perfekcyjne przygotowanie akcji: każda paczka zostaje opatrzona kodem kreskowym, dzięki któremu możemy śledzić jej los. Co ciekawe, w Holandii akcja jest całkowicie świecka i poza tym, że odbywa się w okolicy Bożego Narodzenia nie ma z nim nic wspólnego. Dzięki temu jest kojarzona pozytywnie i nie ma wokół niej takich kontrowersji, jak w Niemczech. Tam przed dwoma laty zauważono, że jest to akcja chrześcijańska, zresztą zapoczątkowana przez chrześcijańskich fundamentalistów z USA, ma więc charakter misyjny. A to w społeczeństwie multi-kulti nie uchodzi, więc nawet niemieckie kościoły odradziły swoim szkołom i przedszkolom udział. Holenderscy pragmatycy odarli akcję z bożonarodzeniowego charakteru, ale dzięki temu trzyma się nieźle.  Mam tylko nadzieję, że w tym roku priorytety fundacji zostaną nieco zmodyfikowane i paczki trafią na Filipiny. Tamtejsze dzieci chyba są w potrzebie...

11 listopada 2013

Świętomarcińskie lampiony


Dziś dzień świętego Marcina. W Polsce prawie nieznany - poza Wielkopolską, gdzie kojarzy się chyba głównie z tradycyjnymi rogalami, ewentualnie jedzeniem gęsiny. W Holandii, która wraz z sekularyzacją odrzuciła wszelkie kojarzące się z religią tradycje, funkcjonuje niestety również w raczej szczątkowej formie. Świętomarcińska tradycja trzyma się najlepiej w Niemczech i Austrii i stamtąd właśnie pochodzi nasze rodzinne do niej przywiązanie.

5 listopada 2013

Safaripark Monde Sauvage

W poprzednim poście obiecałam jeszcze relację z pobytu w parku safari Monde Sauvage w Aywaille w Belgii. Pojechaliśmy tam oczywiście na prośbę dzieci, dla których każda wizyta w zoo jest zawsze radochą. Ale szczerze mówiąc nie oczekiwaliśmy zbyt wiele. Zwłaszcza, że koniec października to nienajlepszy termin na odwiedzenie zoo. Ale spędziliśmy miło czas. Sama kolekcja zwierząt nie jest tam imponująca. Istotą tego parku jest możliwość oglądania ich z samochodu na tzw. wolności. Trzeba by chyba wziąć w cudzysłów, bo co to za wolność dla egzotycznych wielkich zwierząt na kawałku pastwiska. Chociaż pewnie lepiej niż na malutkim wybiegu... W każdym razie zebry, żyrafy, nosorożce czy antylopy wyglądają pociesznie pasąc się pod brzozami, z których właśnie opadają żółte, czerwone i brązowe liście. Najzabawniejszy jest chyba widok hipopotamów na trawniku. Albo małp pod świerkami. Albo lemurów - też wiszących na brzozach; co na to król Julian











To, co uznaliśmy w Monde Sauvage za warte obejrzenia, to wystawiane tam shows. W dniu, w którym tam byliśmy odbyły się 3, ale zdaje się, że niekiedy są 4. Dwa z nich są przeciętne. To pokaz sztuczek wykonywanych przez papugi oraz morsy. Nie można narzekać, są dobrze przygotowane, ale bardzo podobne można zobaczyć wszędzie. Prawie identyczne pokazy papug widziałam już w wykonaniu domorosłych cyrkowców w wakacyjnych kurortach Kanarów czy Portugalii. Podobnie z morsami:  zdolne i inteligentne, zgrabnie się ruszają, ale te same triki można obejrzeć w delfinarium w Harderwijk czy każdym innym oceanarium. Największą zaletą tych pokazów jest świetnie dobrana muzyka.






Naszą uwagę zwrócił trzeci show, z udziałem ptaków drapieżnych. Ten został pomyślany ze sporym rozmachem. Brało w nim udział kilkadziesiąt ptaków różnych gatunków: sokoły wieżowe, orły, kondory, sowy. Całość miała nieco przybliżyć gościom historię wykorzystywania przez człowieka ptaków do polowań, stąd wprowadzenie  z udziałem wojowników na koniach, przebranych w stylu Czyngis-Chana, oraz... wilków. Potem pokazywano umiejętności myśliwskie ptaków, które przepięknie szybowały nad areną i głowami publiczności. Robiło to wielkie wrażenie, ponieważ w niektórych momentach w pokazie uczestniczyło jednocześnie nawet kilkanaście ptaków. Na dodatek niekiedy przelatywały z dużą prędkością dokładnie nad naszymi głowami, tak jakby wybrały nas na swoje potencjalne ofiary. 

































Dla samego tego pokazu warto było pojechać do Monde Sauvage, tym bardziej, że jak już wspominałam, można to połączyć czasowo i finansowo ze zwiedzaniem grot w Remouchamps. Bilety do parku safari kosztują 19 euro i 15 dla dzieci, łączone z jaskinią odpowiednio 25 i 20. Park jest czynny od połowy marca do połowy listopada od 10:00 do ok. 18:00, a pokazy odbywają się pomiędzy 13:00 a 15:30. 





3 listopada 2013

Jaskinie w Remouchamps


Ponownie powracam do wakacji w Belgii, bo chciałam podzielić się wrażeniami z jednego z naszych wypadów. Chodzi o jaskinię, a właściwie system jaskiń w Remouchamps. Jestem wielbicielką jaskiń, chociaż wyłącznie rekreacyjnie. Jak gdzieś na jaskinie trafię, nie odpuszczę. 

1 listopada 2013

Klub Polki na Obczyźnie

Im dłużej trwa moje blogowanie, tym bardziej wciągam się również w czytanie innych blogów. I oczywiście najbardziej interesują mnie te pisane przez osoby o podobnych zainteresowaniach albo sytuacji życiowej. Czyli często blogi emigracyjne. I właśnie poprzez jeden z moich ulubionych blogów (Kasia na rozdrożach) trafiłam na bardzo fajną inicjatywę: tytułowy Klub Polek na Obczyźnie, czyli klub skupiający kobiety/dziewczyny, które z różnych powodów są wyjechane. Strona prowadzona jest przez Magdę z Włoch i Żanetę z Danii, a klubowiczki mieszkają w rozmaitych, nie tylko europejskich, czasem mocno egzotycznych krajach. Bardzo spodobał mi się ten pomysł, stąd też dzisiejszy post, który jest jednocześnie moją deklaracją członkowską. Specjalnie dla klubowiczek spróbuję więc uczesać moje "złote myśli" według tradycyjnego klubowego wzoru:




1. imię/kraj/ miasto: 
Allochtonka/Gosia, aktualnie Holandia/Amersfoort, wcześniej Niemcy (Stuttgart)

2. najfajniejsze:  

To, że zawsze i wszędzie można jeździć rowerem. Dla przyjemności, do pracy i na imprezę. W stroju sportowym i małej czarnej. A rower może być największym złomem w okolicy i nie będzie obciachowy. 

3. najpiękniejsze: 

Najpiękniejszym miastem w Holandii jest oczywiście moje Amersfoort, które może nie jest wielkie ani kosmopolityczne, ale za to najbardziej stylowe oraz przyjemnie prowincjonalne.

4. ciekawe: 

Holenderskie muzea - interesujące interaktywne ekspozycje, zwłaszcza te nastawione na dzieci. Nadal tajemnicza dla mnie holenderska mentalność - tak różna od niemieckiej (a to przecież za miedzą), i chociaż z pozoru odległa czasem tak podobna do polskiej... 

5. coś pysznego: 

Holandia nie ma zbyt silnych tradycji kulinarnych, ale jedno jest pewne holenderskie sery twarde długo dojrzewające są przepyszne. Zwłaszcza kozie oraz boerenkaas.

6. uwielbiam: 

Wrzosowiska i wydmy. Holenderskie sery. Senne holenderskie miasteczka pełne małych domków z pięknymi ogródkami i kosmopolityczny wielkomiejski Amsterdam. Znajomość języków obcych - każdy Holender mówi swobodnie po angielsku, wielu również  po niemiecku lub/i francusku.

7. nie cierpię: 

Ponurej pogody, częstych opadów i ciągłego silnego wiatru. Holenderskiego sposobu jedzenia śledzi poprzez wsuwanie całych rybek prosto do gardła. Korków na drogach - zawsze i wszędzie. Zatłoczonych niemiłosiernie centrów handlowych w czwartkowe wieczory i sobotnie popołudnia. 

8. do pozazdroszczenia: 

Wykazywany na co dzień optymizm (chociaż czasem mocno na wyrost - bo tak trzeba). System edukacji - nowoczesne metody, zindywidualizowane podejście do ucznia, całkowity brak pamięciowego wkuwania, ukierunkowany na nauczenie tego, co się w życiu przyda. Holenderskie drogi - świetnie oznaczone, długie wjazdy na autostradach, automatyczne systemy sterowania ruchem w zależności od natężenia. Zaangażowanie Holendrów w wolontariat i wszelkie akcje społeczne.

9. dziwaczne: Wspomniany już sposób jedzenia śledzia. Niezwracanie uwagi na bezpieczeństwo dzieci w samochodzie i na rowerze. I w ogóle Holendrzy i ich mentalność...


10. brakuje mi tutaj: Słońca!!! Długiego suchego lata i mroźnej śnieżnej zimy. Świątecznych tradycji - holenderskie Boże Narodzenie i Wielkanoc to porażka! Tradycji w ogóle. Polskiego twarogu i niemieckiego chleba. Rodziny i na razie dobrych przyjaciół...


I to by było na tyle... Zapraszam do czytania mojego bloga, a moich stałych czytelników do odwiedzenia Klubu Polek.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...