31 stycznia 2014

Mindmapping w szkole

Sporo już lat temu angielski psycholog Tony Buzan wynalazł metodę notowania zwaną mindmapping, czyli mapowanie myśli. Pomaga ona zwiększyć efektywność pracy i przyspieszyć zapamiętywanie. Notatki powstają szybciej i nie są monotonne. Kolorowe mindmapy przypominające wykresy a czasem i komiksy  ułatwiają przyswajanie danych oraz logiczną analizę problemu. Fenomen tej techniki poznałam już w szkole średniej, dzięki kursom pod hasłem "Rusz głową", które propagowały metody Buzana - nie tylko mindmapping, ale również szybkie czytanie i mnemotechnikę. Na te kursy zapisało się sporo uczniów  mojej szkoły, inni starali się wyciągnąć od nich dokładne informacje. 


Tak wygląda przemyślana mindmapa (źródło tu)

Wszyscy byli zachwyceni, ale szybko się zniechęcili, bo w szkole (zresztą należącej do ścisłej polskiej czołówki - wtedy drugiej, dziś ósmej w krajowym rankingu) wielu nauczycieli podchodziło do tych technik z dystansem, a nawet niechęcią. Pamiętam jeszcze reakcję nauczycielki historii na widok mojego zeszytu pokrytego kulfoniastymi mindmapami - mina bezcenna! Od tamtej pory moimi mapami się nie chwaliłam. A tu nagle niespodzianka: pewnego dnia wśród kartek przyniesionych przez Misię ze szkoły pojawiło się coś bardzo mindmapę przypominającego. I rzeczywiście, okazało się, że nauka mindmapping'u jak najbardziej należy do programu naszej szkoły. 


Pierwsze szkolne mindmapy Misi. Na razie bawi ją najbardziej rysowanie, nie potrafi jeszcze dokończyć dzieła i wziąć pod uwagę wszystkich aspektów tematu.
W tym roku szkolnym, podobnie jak w poprzednim, Misia musi napisać pracę pisemną. Wspominałam już, że nie jest to zwyczajne wypracowanie, tylko coś, co przypomina polską pracę licencjacką. Oczywiście mniejsze gabarytowo i treść też na poziomie dziesięciolatka. W tym porównaniu chodzi mi raczej o formę. W zeszłym roku nauczycielka poszła na żywioł i poza przygotowaniem pisemnej instrukcji dała dzieciakom wolną rękę. Efekty były różne, oceny też. Nowa nauczycielka jest w przeciwieństwie do tamtej osobą dobrze zorganizowaną, konsekwentną i przewidującą. Dlatego do pracy zabrała się w zupełnie inny sposób. Termin wyznaczyła na maj, a przygotowania rozpoczęła już w styczniu. I postanowiła pomagać i kontrolować na każdym etapie pracy. I świetnie, bo dzięki temu podejściu dzieci nauczą się planować pracę i nadawać jej odpowiednią strukturę. No i tym razem pewnie wykonają tą pracę bez większego udziału rodziców, który w zeszłym roku był wydatny. 

Po wymyśleniu tematu nadszedł czas na poszukiwanie źródeł informacji. I tu pani służyła pomocą - wygląda na to, że udało się jej wytłumaczyć dzieciakom, że internet jest pełen śmieci i trzeba nauczyć się odróżniać ziarno od plew. Kolejnym etapem pracy było sformułowanie głównych punktów, a potem rozpisanie podpunktów i wiodących informacji. I tu właśnie włączono mindmapping. Bardzo udana strategia moim zdaniem. Wpłynie pozytywnie na strukturę samego tekstu, a przy okazji uatrakcyjni dzieciom pracę. Już teraz zaczynają z zapałem korzystać z tej metody robiąc notatki z geografii. 


Po raz kolejny przekonuję się, że holenderska szkoła jest nie tylko bardzo zaawansowana technologicznie, ale i próbuje nie zabić w dzieciach ich wrodzonej kreatywności. A także nauczyć umiejętności przydatnych w dalszej nauce i życiu codziennym, zamiast zaśmiecać mózgi masą informacji. 


O tym, czego jeszcze uczy szkoła podstawowa w Holandii w następnym poście. A tymczasem przydatne wprowadzenie dla zainteresowanych mindmapping'iem:











29 stycznia 2014

Szkolne inicjatywy obywatelskie

Od czasu przynależności do szkolnej rady rodziców mam większe możliwości obserwowania oddolnych inicjatyw społecznych. Bo Holendrzy, jak już kilka razy wspomniałam, należą do narodów najbardziej zaangażowanych w działalność charytatywną oraz wszelką aktywność społeczną. Do tej pory miałam okazję widywać raczej większe akcje, organizowane przez potężne organizacje. Teraz patrzę na inicjatywy oddolne. Chociaż na naszym osiedlu, które jest nowe jak spod igły i przyciąga raczej skoncentrowanych na sobie dorobkiewiczów pochodzących spoza Amersfoort, ludność jest jeszcze dość słabo zintegrowana, i tutaj ludzie myślą o innych. 

Na ostatnim zebraniu rady podsumowywaliśmy szkolne imprezy grudniowe. Między innymi wieczór gwiazdkowy, którego częścią była wspólna kolacja w klasach. To już tradycja w naszej szkole. Każdy przygotowuje jedną potrawę albo przynosi potrzebne produkty. W tym roku impreza była wielkim sukcesem, więc spodziewałam się wyłącznie zachwytów. Tymczasem ktoś zauważył, że był jeden problem: za dużo jedzenia. Dla nas, Polaków, to oczywiście żaden problem. Raczej standard. Można zabrać z powrotem i dojeść w domu. A jak nie, to się wyrzuci i tyle. Ale przecież Holendrzy są maniakalnie oszczędni, a już na pewno nie wyrzucają jedzenia. Z moich obserwacji wynika, że w domu ugotuje się prędzej za mało niż za dużo - i nic nie zostaje. Swoją drogą połączenie polskiego i holenderskiego podejścia do jedzenia może mieć ciekawe skutki - pewnego dnia kolega Marcina prawie zwymiotował nam przy stole, bo uznał za konieczne zjedzenie wszystkiego, co postawiłam przed nim. Tak czy owak, rozpoczęła się dyskusja na temat nadmiaru jedzenia na przyjęciu. Doświadczone mamy orzekły, że z każdym rokiem go przybywa. No ale przecież lepiej nie ograniczać rodzicielskich zapędów do udziału w szkolnych eventach, bo jeszcze się zupełnie zniechęcą. I od razu powstał projekt: na następnej imprezie dzieci wybiorą potrawy, które zapakujemy w kartony i odwieziemy do Voedselbank, czyli banku żywności. Nich ktoś  inny też ma pożytek z naszego przyjęcia. A przy okazji dzieci nauczą się, że kto ma dużo, może się podzielić.

Kilka dni później znowu zebranie. Tym razem komisja rodziców i nauczycieli projektuje event wielkanocny. W programie wizyta w kościele (swoją drogą bardzo specyficznie to wypada, ale o tym może kiedy indziej), jakieś zabawy oraz podziwianie twórczości artystycznej dzieci i oczywiście wielkanocne śniadanie. Z nadmiarem jedzenia problemu już nie będzie. Ale znów innowacja: Przed Bożym Narodzeniem nauczyciele wpadli na pomysł, jak wpoić dzieciom tradycję (najważniejszą holenderską - o tym już było tu i tu) pisania kartek świątecznych, a jednocześnie nieco zintegrować mieszkańców okolicy. Każde dziecko napisało jedną kartkę, po czym klasy rozbiegły się po osiedlu wrzucając je do skrzynek na sąsiednich ulicach. Odzew był duży: do szkoły przysłano dziesiątki kartek z podziękowaniami i życzeniami dla uczniów. Szczególnie miło zaskoczeni byli mieszkańcy pobliskich domów dla seniorów (parę słów o nich pisałam ostatnio). I od nich nadeszły najserdeczniejsze podziękowania. Dlatego postanowiliśmy tak mile rozpoczętą współpracę kontynuować. Klasy ósme zaproszą seniorów na swoje wielkanocne śniadanie. Pomysł moim zdaniem przedni: ci starsi ludzie będą mieć miłą rozrywkę i poczują się bardziej zintegrowani z otoczeniem, a uczniowie nauczą się trochę gościnności i umiejętności rozmowy ze starszymi. Przy okazji pewnie "zejdzie" więcej jedzenia...


źródło

Miło patrzyć, jak łatwo i spontanicznie rodzą się takie inicjatywy. I myśleć o tym, że i nasze dzieci na tym skorzystają. A podobno solidarność pokoleń, empatia i wszelka skłonność do czynienia dobra są na wymarciu. Zdarzyło mi się nawet usłyszeć lub przeczytać, że na tym "zgniłym Zachodzie" zanikły zupełnie wartości...

21 stycznia 2014

Babcia i dziadek w holenderskim pejzażu

Własnej Babci ani Dziadka od niedawna nie mam, ale z okazji Dnia Babci i Dziadka Babciom i Dziadkowi moich dzieci oraz wszystkim innym babciom i dziadkom życzę dużo zdrowia i spokoju oraz możliwości wykorzystania wszelkich sił i zasobów do dobrej zabawy!






W Holandii niestety Dzień Babci i Dzień Dziadka nie istnieją. Ale wbrew opiniom rozsiewanym tu i ówdzie babcie i dziadkowie w Holandii istnieją i świetnie się trzymają, dożywając często dziewięćdziesiątki (aktualna średnia długość życia to 79,2 lata dla mężczyzn i 82,9 dla kobiet). Owszem, mieszkająca razem rodzina wielopokoleniowa nie wytrzymała próby czasu. Seniorzy mocno posunięci w latach, czyli po osiemdziesiątce, najczęściej decydują się zamieszkać w domach lub osiedlach oferujących im odpowiednią opiekę. Ale na pewno nie są pozbawieni troski rodziny, ani tym bardziej nie podlegają eutanazji - jak chcieli by tego szerzący absurdalne fundamentaliści. Wręcz przeciwnie, w pobliżu mojego domu jest takie właśnie osiedle dla seniorów i w każdy weekend stoi przed nim sporo samochodów odwiedzających; mieszkańcy spacerują z rodzinami po osiedlu albo są zabierani na rodzinne imprezy lub do restauracji. Więcej o życiu seniorów w tym wieku i kondycji nie wiem. Tylko tyle, że zawód opiekunki osób starszych jest tu bardzo rozpowszechniony, a wiele osób (w tym kilka moich sąsiadek) bardzo chwali sobie tę pracę, ze względu na elastyczne godziny pracy i przyzwoite zarobki.



Ja stykam się raczej z nieco młodszymi seniorami. Jako matka kilkuletnich dzieci spotykam najczęściej ich babcie i dziadków, czyli osoby w wieku 60-70 lat. Tacy młodsi emeryci wydają się bardzo zadowoleni z życia. Wprawdzie prawie każdy już boryka się z pewnymi problemami zdrowotnymi, ale jestem często pod wrażeniem ich formy! Widok pani koło 70-tki na rowerze jest powszechny. Wiele osób pływa, a nawet biega. Koło południa zasilają też siłownie i potrafią dać sobie niezły wycisk. Pracują jako wolontariusze w różnych organizacjach. A co najważniejsze, ponieważ załapali się na jeszcze w miarę działający system zabezpieczeń społecznych, niemałe emerytury pozwalają im korzystać ze wszystkich uroków życia. Nie ma to jak kupić sobie kampera i przemierzać nim Europę przez 4 miesiące w roku. W przerwach udając się na nieco bardziej wymagające wakacje do USA albo Nowej Zelandii. 



źródło
Ale instytucja babci/dziadka też trzyma się dobrze. I ku mojemu zdziwieniu jest stosunkowo mocno wykorzystywana przez nasze pokolenie. Każdego dnia babcie/dziadkowie stanowią ok. 20% oczekujących na dzieci po lekcjach. I rzeczywiście w wielu znajomych rodzinach babcia lub dziadek jeden dzień w tygodniu poświęcają na opiekę nad wnukami. Odbierają dzieci ze szkoły i spędzają w z nimi czas aż do przyjścia zapracowanych rodziców. Wszyscy, którzy mają taką możliwość, wykorzystują ją skwapliwie, bo przecież świetlica jest obłędnie droga (aktualnie w naszym mieście 7,60 za dziecko za godzinę). Dziadkowie pełnią też rolę pogotowia w razie nieprzewidzianych zdarzeń (konieczność dłuższego pozostania w pracy, choroba, bolący ząb, zebranie w szkole) oraz wieczornych baby-sitterów. Oczywiście wszystko w granicach rozsądku. 



I takiego właśnie spokojnego i przyjemnego życia życzyłabym wszystkim Babciom i Dziadkom...

Kolej kolei nierówna

Czytałam wczoraj relacje z kłopotów PKP w związku z oblodzeniem. Szczerze mówiąc nic nowego. Może i rację ma pani minister infrastruktury mówiąc, że taki klimat mamy. Ano rzeczywiście. W Holandii bywa podobnie, chociaż, a może właśnie dlatego, że klimat nieco inny. Z tego powodu kolej, podobnie jak na przykład służby lotniskowe, do zimy nigdy nie są przygotowane i zawsze dają się zaskoczyć. I to nie jakimś wielkim kataklizmom. Wystarczy, że kilka godzin popada śnieg. Czasem dochodzi nawet do zamknięcia Schiphol, co według mnie jest niepoważne. Na drogach korki. Część pociągów odwołana. Pozostałe straszliwie zatłoczone, bo wiele osób wybiera w takie dni kolej zamiast samochodów. Po poprzednich 3 dość srogich jak na Holandię zimach doszło do tego, że zaproponowano likwidację I klasy w pociągach, bo szkoda za nią płacić, skoro w śnieżne dni i tak stoją w niej tysiące pasażerów z biletami II klasy, którym nie udało się wcisnąć do właściwych wagonów.

źródło

I tak sobie pomyślałam, że różnie to z koleją bywa w różnych krajach. Tu europejskiej unifikacji jeszcze się nie dorobiliśmy. Nie można przecież porównać PKP z kolejami szwajcarskimi albo nawet Deutsche Bahn (pamiętacie reklamę?). W tym kontekście przypomniała mi się moja najdłuższa podróż koleją - 36 godzin często zmieniając konie... 

Dawno, dawno temu postanowiliśmy się z moją Drugą Połówką wybrać na studenckie wakacje. Cel: południowa Francja, głównie Lazurowe Wybrzeże. Było to jeszcze w poprzednim stuleciu, a więc w zamierzchłych czasach, kiedy wifi nie istniało. Stałe łącza internetowe były wyłącznie na uniwersytetach. Zresztą chodziły jak krew z nosa na kompach z systemem operacyjnym Windows 3.11. W domu można było co najwyżej mieć modem, za korzystanie z którego płaciło się po cenie połączeń telefonicznych. A możliwości wujka google nie pozwalały na śledzenie połączeń i rozkładów kolejowych. Nie miałam nawet komórki, bo za drogo. W tamtych czasach nokia ważyła z pół kilo i w promocji z dwuletnim abonamentem kosztowała jakieś 800 złotych. Na szczęście automaty telefoniczne na kartę stały na rogach ulic. A poza tym byłam szczęśliwą posiadaczką karty bankomatowej. Jednym słowem - inny świat! Czy raczej inna Europa. Ale można było już po niej jeździć bez większych problemów - w każdym razie formalnych. Samochodami lub pociągami, bo dla ułatwienia podaję, że wizzira i ryana też nie było... A więc kupiliśmy sobie studenckie bilety interrail na 2 strefy, niemieckojęzyczną i romańską w uproszczeniu. Już samo dokonanie tego zakupu nie było łatwe. Pani w kasie międzynarodowej w Gdyni tak się trzęsły ręce przy ręcznym wypisywaniu tego drogocennego dokumentu, że aż 2 blankiety zmarnowała. Ale nic to, pojechaliśmy. Już na początku zemściła się na nas nieznajomość mapy (epoka pre-GoogleMaps) i naiwna wiara w znajomość połączeń przez pracowników PKP. Zamiast wysiąść z ICE w Stuttgarcie (no właśnie, Stuttgart był mi znany tylko z nazwy), gdzie można było przesiąść się na pociąg do Zurichu, by następnie przez Genewę i Lyon dojechać do Nicei, daliśmy sie zawieźć aż do Monachium. Skąd było też niedaleko - niestety przez Bolzano i Weronę, które jak wiadomo znajdują się we Włoszech. A tam nasz bilet nie działał. O tym, że jesteśmy we Włoszech zostaliśmy poinformowani w środku nocy przez włoskiego konduktora domagającego się natychmiastowej dopłaty, oczywiście w lirach (taka starodawna waluta). Na szczęście w końcu zaakceptował marki, z tym że resztę dostaliśmy oczywiście w lokalnych papierkach, które wtedy liczyło się w jakiś milionach. W końcu dotarliśmy. Dalej wszystko szło jak z płatka. Nie licząc tego, że mając zarezerwowany pierwszy kemping trafiliśmy na zupełnie inny. Wakacje były fantastyczne; tak nam się podobało, że postanowiliśmy jechać dalej i dotarliśmy aż do Barcelony, gdzie było jeszcze cudowniej. Kłopoty zaczęły się dopiero, gdy postanowiliśmy wracać. Nauczeni gdyńskim doświadczeniem w przeddzień udaliśmy się na dworzec, aby zasięgnąć informacji. No właśnie, informacji. O tym, że na barcelońskim dworcu są 3 różne punkty informacyjne: regionalny, krajowy i międzynarodowy, nie współpracujące ze sobą, dowiedzieliśmy się dopiero stojąc po raz trzeci w kolejce. Do informacji międzynarodowej. W której na pytanie o połączenia do Gdańska usłyszeliśmy, że takiej stacji nie ma. W komputerze. To może do Berlina? Tak, Berlin był. Dostaliśmy kartki z wydrukowanymi połączeniami - chyba z 6 na dobę, niestety każde z około pięcioma przesiadkami in the middle of nowhere. Po przygodach z Bolzano i Weroną nie mieliśmy ochoty. To może przez Paryż będzie prościej. Mieliśmy nadzieję, że po prostej drodze do Paryża to nawet jakieś ekspresy jeżdża. Neistety, nie byliśmy świadomi, że o ekspres trzeba pytać osobno... A więc dostaliśmy kartkę z połączeniami. Po kilka przesiadek in the middle of nowhere... Zdecydowaliśmy się na nocne z jedną tylko przesiadką. Idziemy na wskazany peron. A tam masakra. Na peronie tłumy, a na torach co jakieś 2 minuty pojawia się pociąg, owszem zapowidany niezrozumiale przez megafony, który zatrzymuje się na chwilę, po czym odjeżdża w nieznanym nam kierunku. Obok cała mas zagubionych turystów. Na szczęście Katalończycy to mili i uczynni ludzie. Któś szybko uświadomił nas, że trzeba czytać napis na czole pociągu, a ponieważ nas to przerastało po prostu wsadził nas do właściwego. Do przesiadki jakieś ponad 2 godziny. Uff, wreszcie trochę spokoju. Po około godzinie pojawił się konduktor. Zapytał "Łer ar ju from?", po czym oznajmił "On ze nekst stejszym plis czejndż ze trejn". Na tym niestety znajomość angielskiego kończyła się. Podobnie jak niemieckiego i francuskiego, co wypróbowali inni podróżni. Na stacji rzeczywiście wygoniono wszystkich, po czym wtłoczono tę masę do pierwszego wagonu - po prostu była awaria i odłączono część składu. Ściśnięci dojechaliśmy z opóźnieniem do miejsca przesiadki, które okazało się stacją graniczną. W oddali jakaś wieś, coś ze 20 torów i budynek stacji. Na pierwszym torze od budynku stały dwa pociągi skierowane w przeciwne strony. A na przejściu dwóch pracowników hiszpańskich kolei. Na widok przybywającego tłumu jeden zaczął machać ręką w prawo i krzyczeć "Barcelona tam", a drugi w lewo "Paryż tam", po czym zagonili wszystkich do pociągów dodatkowo pokrzykując w 4 językach "Wsiadać, mamy opóźnienie". Dla nas było jakby za wcześnie, ale co tam. Wsiedliśmy, idziemy przez pociąg, a tam na wszystkich przedziałach kartki z rezerwacjami. Ale według konduktora można siadać, gdzie kto chce. Rzeczywiście, jakoś nikt z tych rezerwacji nie korzystał na całej trasie - pewnie były z poprzedniego miesiąca. W paryżu usiłowaliśmy się dowiedzieć o pociągi do Gdańska. O dziwo, w komputerze taka stacja była. Ale połączeń już nie. Do Berlina też jakoś nie. Może na innej stacji. Pojechaliśmy. tam też nie ma nikogo, kto umiałby udzielić informacji w obcym języku. Byłam tak zestresowana, że w końcu zadzwoniłąm z automatu do mamy, która przez telefoniczną informację PKP znalazła mi połączenie do Berlina. Z trzeciej stacji. Tym sposobem poznaliśmy całkiem nieźle 3 paryskie dworce oraz sieć metra - z podziemi w ogólne nie wyszliśmy. Pod wieczór wsiedliśmy do francuskiego pociągu do Mannheim. Z informacji mamy wynikało, że tam mamy 6 minut na przesiadkę, i to do ICE, czyli trzeba najpierw zrobić dopłatę. Czyli znowu stres. Aż do granicy. Bo tam zmieniła się obsługa. Po chwili do naszego przedziału zawitała niemiecka konduktorka poważnej postury z drobniutką azubi (praktykantką), którą ochoczo instruowała, jak się obsługuje klientów. Przy nas mogła się wykazać! Zmobilizowałam cała moją mizerną wtedy znajomość niemieckiego, żeby wyksztusić pytanie, czy mogłaby nas poinformować, czy zdążymy się przesiąść iczy musimy dopłacać za ICE. Na to pani wyjęła z torby słynny niemiecki rozkłąd jazdy - zawsze kojarzy mi się z biblią w wydaniu kieszonkowym też ma z 1200 stron i bardzo cienkie kartki oraz wiele treści ważnych w życiu. I udzieliła odpowiedzi: oczywiście zdążymy, peron taki a taki, cena dopłaty do Berlina, możemy zapłacić gotówką w pociągu. A potem zapytała dokąd tak w ogóle jedziemy. Do Gdańska? Nie ma sprawy. Pogrzebała w swojej książce, po czym przedstawiła mi dalszy plan podróży. O tej i o tej będziemy w Berlinie. Dworzec Zoo peron taki i taki. Z peronu takiego o godzinie takiej mamy S-Bahn numer ... do stacji Lichtenberg. Tam niestety musimy poczekać aż 2 godziny, ale to pora na kolecję. Wsiadamy w pociąg nr ... z peronu ... i koło 7 rano jesteśmy w Gdyni. Tu pani się lekko zacięła i powiedziała, że niestety jej rozkład jest nieco niedokładny, bo ma tylko informację, że do Gdańska można się dostać S-Bahn'ą, ale nie ma podanych godzin odjazdów, jedynie częstotliwość co 6 lub 12 minut w zależności od pory. 

źródło

Byliśmy uratowani! Już całkiem spokojnie dojechaliśmy do domu, a ja od tego czasu nie cierpię francuski i i hiszpańskich kolei - PKP okazał się nie taki zły w naszych badaniach porównawczych. Za to jestem wielką  fanką Deutsche Bahn. Chociaż oczywiście wiem, że od tamtej pory wiele się zmieniło i niemieckie koleje też zeszły na psy. Na holenderskie też nie narzekam - no chyba że pada śnieg...

16 stycznia 2014

Geboortekaartje, czyli niech cię zobaczą

Marcin zaczyna wkrótce przygotowanie do pierwszej komunii. Na pierwsze spotkanie ma przynieść kartkę ze zdjęciem i swoją krótką charakterystyką (czyli coś w rodzaju kartki z pamiętnika: "ulubiony kolor", "ulubiona książka" itd.) oraz swoją geboortekaartje. Znów będę musiała długo tłumaczyć, że nie mamy. Tubylcom nie mieści się to w głowie. Geboortekaartje to ozdobna karta, którą dumni rodzice rozsyłają po urodzeniu dziecka po rodzinie, znajomych i sąsiadach. Zwyczaj moim zdaniem fantastyczny, szczególnie, że kartki te są najczęściej bardzo piękne - mocno spersonalizowane, drukowane na zamówienie, często ze zdjęciem noworodka. Przy dzisiejszej technologii właściwie każde dziecko ma swoją jedyną i niepowtarzalną kartę. Więc oczywiście żałuję, że nasze dzieci urodziły się tam, gdzie takiej tradycji nie ma. Marcin dostał w szpitalu własnoręcznie wykonaną przez położne kartkę z jego pierwszym zdjęciem; poza tym Niemcy z reguły wysyłają kartki podobne do holenderskich po kilku tygodniach jako podziękowanie za otrzymane życzenia i prezenty dla dzidziusia. Misia nie ma żadnej...


źródło tu
Geboortekaartjes wpisują się w holenderskie tradycje wysyłania kartek oraz ogłaszania ważnych wydarzeń. O kartkach już kiedyś wspominałam w kontekście Bożego Narodzenia. Ale dla Holendrów każda okazja jest dobra. I, co bardzo interesujące, zwyczaj wysyłania kartek okolicznościowych ma się świetnie, nawet w czasach, gdy przeciętny Holender nie rozstaje się ze swoim iPhonem. I bardzo dobrze, bo zawsze miło jest takie kartki otrzymać. Albo nawet pochwalić się nimi wywieszając w oknie lub stawiając na kominku. No właśnie, w oknie, na drzwiach wejściowych albo przed domem można też wystawić gadżety informujące o ważnych wydarzeniach z życia rodziny, tak aby cała okolica o nich wiedziała. Ten wyjątkowy holenderski zwyczaj też bardzo mi się podoba, więc na pewno jeszcze o nim szerzej napiszę. Na razie skupmy się na narodzinach.


Każda geboortekaartje jest inna...

Pierwszą rzeczą, jaką robi dumny tata jest pochwalenie się przed całą okolicą. W tym celu należy zaopatrzyć się w banner z różowym napisem "Hoera! Een mejsje" albo niebieskim "Hoera! Een jongen" i wywiesić go w oknie. To oczywiście wersja najprostsza. Można zamówić banner z imieniem dziecka albo pokusić się o jakieś ciekawsze gadżety. Mnie osobiście najbardziej rozczulają bociany, które mocuje się na oknach w taki sposób, że od środka jest "przód" bociana, a na zewnątrz wystaje jego kuper i nogi - tak że wygląda, jakby właśnie przebił się przez szybę. Oczywiście pomysłów jest bez liku - na przykład takie jak na zdjęciach poniżej. 




Kilka ciekawych możliwości ogłoszenia wszem i wobec narodzin potomka

W drugiej kolejności trzeba zaopatrzyć się w tradycyjny poczęstunek, czyli geboorte beschuit. Geboorte beschuit met muisjes to okrągłe biszkopty, które smaruje się masłem i posypuje różową lub niebieską posypką. Można nimi poczęstować gości odwiedzających noworodka, ale również kolegów w pracy. Również dzieci w ten sposób zawiadamiają kolegów ze szkoły o narodzeniu brata lub siostry. Potem zamawiamy kartki, wysyłamy - i czekamy na odzew. Czyli na kartki z gratulacjami, których oczywiście przychodzi cała masa. Prezentów raczej nie widziałam, ale na pewno w kręgu bliskich się je otrzymuje. Wiele osób przychodzi  z gratulacjami osobiście i, jak zauważyłam, jest to mile widziane nawet jeśli dziecko ma dopiero 3 czy 4 dni. 



Geboorte beschuit met muisjes - takimi biszkopcikami trzeba poczęstować gości oraz znajomych w pracy i szkole.


A to mój ulubiony gadżet noworodkowy (źródło tu).

9 stycznia 2014

Niemieckie poczucie humoru - reklamy

O Niemcach często mówi się, że nie mają poczucia humoru. Ja się z tą opinią nie całkiem zgadzam. Jasne, jak coś złego o Niemcach, to zawsze jestem przeciwnego zdania, prawda? Może znam tylko "nieprzeciętnych", ale wokół mnie zawsze byli Niemcy z poczuciem humoru. Tyle że specyficznym, najczęściej takim mocno podszytym ironią, a nawet sarkazmem. Z drugiej strony wiem, że w niektórych kręgach rzeczywiście żarty są mało wyrafinowane i najczęściej odnoszą się do fizjologii. 

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w czasie ostatniej wizyty u niemieckich przyjaciół urządziliśmy sobie wieczór oglądania kabaretów i śmiesznych reklam. I było kilka takich, które i mnie rozbawiły. Zwłaszcza jedna. Oglądając przypomniałam sobie, że nie tak dawno na blogu Justyny znalazł się post prezentujący zabawne holenderskie reklamy. I postanowiłam pokazać Wam parę niemieckich. 


Niemieckie reklamy są rzeczywiście często nudne i ciężkie. Brak im finezji, podobnie jak niemieckim produktom lekkości designu. Ale są i zabawne. Popatrzcie. Mam nadzieję, że można je chociaż częściowo zrozumieć bez znajomości niemieckiego. 



Chociaż niestety często mocno seksistowskie (to chyba nie tylko niemieckie) ...







... i pokazujące uprzedzenia narodowe. Tu celuje Media Markt. 







Ale stereotypy narodowe są i w i innych reklamach. W poście dotyczącym stosunków niemiecko-holenderskich pokazałam już takie reklamy.  Tu jeszcze coś ze specjalną dedykacją dla Polaków.






Zresztą trudno powiedzieć, kogo bardziej wyśmiała ta reklama. W końcu kto z bywających w Niemczech nie widział podobnych obrazków - ach ta fizjologia! Czyli własne narodowe wady też potrafią wydrwić. Motyw zresztą przewija się często. Poniżej jedna z celniejszych, moim zdaniem, reklam. 


Dla niewtajemniczonych: slogan brzmi "To przejdzie tylko na kolei". Tak, Duetsche Bahn może sobie pozwolić na takie reklamy. PKP na razie nie. W końcu wyjście do toalety w polskim pociągu może się skończyć dokładnie jak tym spocie.


I na koniec reklama, która zainspirowała mnie do napisania tego posta:



Mocna rzecz. Oczywiście Daimler wyparł się jej jak najszybciej, co zresztą widać na klipie. Ale i tak pokazał mi ją pracownik tej firmy (dość wysokiego szczebla). Autorami są studenci jednej z niemieckich szkół reklamy. A podobno Niemcy nie mają poczucia humoru... Zwłaszcza jeśli mowa o czymś związanym z drugą wojną światową.

6 stycznia 2014

Stuttgart na dobry początek roku

Nowy Rok powitał nas miłą niespodzianką. Już w pierwszym tygodniu dość nieoczekiwanie udało się nam zorganizować pierwszy wypad. Do Heimatu, czyli Stuttgartu. Czas mija a my ciągle jeszcze traktujemy właśnie to miasto jako nasz dom. Po dziesięciu latach do Gdańska aż tak nie tęsknimy, chociaż oczywiście nostalgia pozostała. Tak też pewnie będzie ze Stuttgartem, ale na razie bardzo nam go brakuje. Oczywiście najbardziej z powodów ludzkich. Tak jak w Gdańsku mamy rodzinę i przyjaciół, tak tam również pozostawiliśmy bliskie osoby. Ale i samo miasto ciągle nas nęci, mimo że nie jest specjalnie urodziwe. Możecie to zresztą zweryfikować na dzisiejszych zdjęciach

Centrum miasta zostało prawie całkowicie zniszczone podczas bombardowań. Zachowały się nieliczne budynki, pomiędzy którymi w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych postawiono betonowe pudełka całkowicie pozbawione uroku - po prostu architektoniczne koszmarki. To zresztą dość typowy widok w dużych niemieckich miastach. Tylko zatłoczone i najlepiej jeszcze świątecznie oświetlone, jak teraz właśnie, sprawia nieco milsze wrażenie. Ale Stuttgartczycy bardzo lubią swoje miasto. Głównie dlatego, że jest bardzo przyjazne. Mimo że duże, pozbawione jest wieżowców i właściwie nie ma wielkomiejskiego charakteru. Miejscowi mówią, że Stuttgart to największa wieś Niemiec, co zresztą bardzo im odpowiada. Brzydotę zlokalizowanego w dolinie centrum rekompensują otaczające je wzgórza, gdzie zachowało się wiele starych pałacyków oraz secesyjnych kamienic. Duża ilość zieleni oraz olbrzymia oferta kulturalna i sportowa tworzą przyjazną atmosferę. A że jeszcze okolica jest piękna... chce się tam żyć.

Dlatego perspektywa powrotu zawsze jest dla nas bardzo przyjemna, zwłaszcza że wiąże się z odwiedzinami u przyjaciół. Wspaniale było i tym razem. Spędziliśmy sporo czasu w miłym towarzystwie, a jeszcze zdążyliśmy nacieszyć się miastem. Jedynym rozczarowaniem była niemożność uraczenia się prawdziwym szwabskim jedzeniem. Już zdążyłam o tym zapomnieć, ale Szwabi obowiązkowo robią długą świąteczną przerwę (również knajpy "odpoczywają" po wyczerpującym kulinarnie adwencie), więc znane mi regionalne restauracje były zamknięte. Porażka! A więc nie było ani Zwiebelrostbraten, ani Käsespätzle ani Zwiebelkuchen... Musieliśmy się zadowolić kuchnią włoską. Poza tym w centrum całkowitym przypadkiem znaleźliśmy niewielki hipsterski lokalik z dość niekonwencjonalną kuchnią fusion ( także dania wegetariańskie i wegańskie oraz bez laktozy i glutenu, Reiskorn, Torstrasse 27).

Niestety, 2 dni szybko minęły i trzeba było powrócić do rzeczywistości. Ale może ta wyprawa już w pierwszym tygodniu wróży nam wiele okazji do podróżowania przez cały rok? Mamy taką nadzieję!


















3 stycznia 2014

W czasie deszczu dzieci się nudzą, czyli idziemy do muzeum

Ferie bożonarodzeniowe to spore wyzwanie dla rodziców. Jeśli nie wyjeżdżamy do rodziny i nie mamy planów narciarskich musimy zapełnić je w inny sposób. Są długie - trwają całe 2 tygodnie. Pogoda raczej nie sprzyja w tym okresie długiemu przebywaniu na dworze. Przynajmniej w Holandii. Śniegu prawie nigdy nie ma, ale ciepło też nie jest. Najczęściej deszczowo i wietrznie - w tym roku szczególnie. Czyli odpadają łyżwy i sanki. Co pozostaje? 

My wybieramy kino, basen i muzea. Może to brzmi dla niektórych dziwnie. Z dziećmi do muzeów?? A jednak. Zwłaszcza w Holandii. Bo muzea to jedna z największych atrakcji tego kraju. I to wcale nie ze względu na ilość i jakość dzieł sztuki w nich eksponowanych. Chociaż na sztukę holenderską nie można narzekać. Ale sama konstrukcja holenderskich muzeów, ich koncepcja, interaktywność i właśnie otwartość na dzieci budzi ciągle moje zdumienie. To jest sztuka sama w sobie: z niezbyt ciekawej kolekcji często byle czego zrobić interesujące dla wszystkich muzeum przyciągające tłumy! To Holendrzy potrafią świetnie. Muzeów jest to bardzo wiele, a każde tętni życiem, choćby teoretycznie niewiele miało do zaoferowania. W niektórych są straszne tłumy, a już szczególnie w czasie szkolnych ferii (z naciskiem na te zimowe). 


Tak więc zachęcam do zwiedzania holenderskich muzeów. Nie tylko tych najbardziej znanych, jak Rijksmuseum, Muzeum Van Gogha czy Dom Anny Frank. Ale także tych, o których nie wspominają przewodniki turystyczne. Nawet niewielkich w prowincjonalnych miastach. I również z dziećmi - dla nich będzie to zawsze przygoda, zwłaszcza jeśli zwydatkujemy się na muzealny speurtocht. Wstęp do muzeów jest zawsze kosztowny, więc wszystkim mieszkającym w Holandii lub planującym dłuższy pobyt radzę zaopatrzyć się w roczne Museumkaart, czyli kartę uprawniającą do darmowego korzystania z ponad 400 muzeów. Też nie jest tania (w 2014 kosztuje 49,95 euro dla dorosłych i 25,00 dla dzieci), ale zwraca się po 3-4 wejściach. 


A speurtocht? To rodzaj popularnej tu zabawy, podobnej do polskich podchodów, tyle że może mieć rozmaite formy. Pisałam już o tym latem. W prawie każdym muzeum przygotowano dla dzieci zestawy do takiej zabawy. Dostają (ale oczywiście nie za darmo, jesteśmy w końcu w Holandii) teczkę czy kopertę z zagadkami, na które odpowiedzi mogą znaleźć oglądając eksponaty. W zestawie są zawsze jakieś drobiazgi do zabrania do domu, np. do dalszego rysowania, ewentualnie po pomyślnym zakończeniu zabawy można odebrać w kasie małą nagrodę. Udział w tej zabawie wzmaga oczywiście zainteresowanie zwiedzaniem. Mankamentem (dla rodziców) jest to, że dzieci biegają wyłącznie trasą wyznaczoną przez autora gry, nie zatrzymując się przy innych eksponatach. Ale na pewno czegoś ciekawego się nauczą i chętnie pójdą do kolejnego muzeum.


A więc na świąteczne ferie zaplanowaliśmy jak zwykle wizyty w muzeach. Jednym z naszych celów było wyjątkowe muzeum Corpus w Leiden, w którym wędruje się przez ludzkie ciało. Czekaliśmy od dłuższego czasu, bo muzeum to nie jest zalecane dla dzieci poniżej 8 lat. Wreszcie przebrnęliśmy przez tę granicę i co? Niestety, przeliczyliśmy się. Wejściówki na całe ferie były już wyprzedane (to jedno z nielicznych muzeów, gdzie trzeba mieć bilet na godzinę). Musieliśmy poszukać alternatywy. Na pierwszy ogień poszło muzeum TwentseWelle w Enschede. Trochę na oślep wybrane, ale z oczekiwaniem na niewielką frekwencję. 









Nie zawiedliśmy się. Chociaż muzeum jest niewielkie i z pozoru nieszczególnie wyposażone i tak nam się podobało. Zlokalizowane w starej fabryce tekstylnej przedstawia historię regionu Twente od czasów prehistorycznych do dziś. Ekspozycję stanowią liczne skamienieliny, kilka szkieletów, wypchane zwierzęta, muszle - wszystko pochodzące z dawnego muzeum naturalnego. Jest trochę eksponatów z dawnych domów wiejskich oraz kupieckich i wreszcie maszyny fabryczne. Od przedfabrycznych krosien, poprzez maszyny napędzane parą aż do elektrycznych krosien z lat sześćdziesiątych - wszystko lokalne. Niby nic, ale muzeum jest oczywiście interaktywne. Można dotykać, można otwierać szuflady, można pograć w komputerowe gry i rozwiązać zagadki, obejrzeć multimedialne prezentacje i trójwymiarowy film. Jest i speurtocht dla dzieci, w dwóch wersjach (6+ i 9+). A to wszystko w dwóch językach - bliskość niemieckiej granicy zobowiązuje! Audioprzewodniki dostępne również po angielski i w lokalnym dialekcie Twente (coś jak kaszubski). Jednym słowem - było ciekawie. Wbrew planom spędziliśmy tam ponad 4 godziny (przyzwoita restauracja!, dostępna także z zewnątrz). 






Następnego ranka pierwsze pytanie brzmiało: "Do jakiego muzeum dziś jedziemy?". Czy może być lepsza rekomendacja?




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...