Nowy Rok powitał nas miłą niespodzianką. Już w pierwszym tygodniu dość nieoczekiwanie udało się nam zorganizować pierwszy wypad. Do Heimatu, czyli Stuttgartu. Czas mija a my ciągle jeszcze traktujemy właśnie to miasto jako nasz dom. Po dziesięciu latach do Gdańska aż tak nie tęsknimy, chociaż oczywiście nostalgia pozostała. Tak też pewnie będzie ze Stuttgartem, ale na razie bardzo nam go brakuje. Oczywiście najbardziej z powodów ludzkich. Tak jak w Gdańsku mamy rodzinę i przyjaciół, tak tam również pozostawiliśmy bliskie osoby. Ale i samo miasto ciągle nas nęci, mimo że nie jest specjalnie urodziwe. Możecie to zresztą zweryfikować na dzisiejszych zdjęciach.
Centrum miasta zostało prawie całkowicie zniszczone podczas bombardowań. Zachowały się nieliczne budynki, pomiędzy którymi w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych postawiono betonowe pudełka całkowicie pozbawione uroku - po prostu architektoniczne koszmarki. To zresztą dość typowy widok w dużych niemieckich miastach. Tylko zatłoczone i najlepiej jeszcze świątecznie oświetlone, jak teraz właśnie, sprawia nieco milsze wrażenie. Ale Stuttgartczycy bardzo lubią swoje miasto. Głównie dlatego, że jest bardzo przyjazne. Mimo że duże, pozbawione jest wieżowców i właściwie nie ma wielkomiejskiego charakteru. Miejscowi mówią, że Stuttgart to największa wieś Niemiec, co zresztą bardzo im odpowiada. Brzydotę zlokalizowanego w dolinie centrum rekompensują otaczające je wzgórza, gdzie zachowało się wiele starych pałacyków oraz secesyjnych kamienic. Duża ilość zieleni oraz olbrzymia oferta kulturalna i sportowa tworzą przyjazną atmosferę. A że jeszcze okolica jest piękna... chce się tam żyć.
Dlatego perspektywa powrotu zawsze jest dla nas bardzo przyjemna, zwłaszcza że wiąże się z odwiedzinami u przyjaciół. Wspaniale było i tym razem. Spędziliśmy sporo czasu w miłym towarzystwie, a jeszcze zdążyliśmy nacieszyć się miastem. Jedynym rozczarowaniem była niemożność uraczenia się prawdziwym szwabskim jedzeniem. Już zdążyłam o tym zapomnieć, ale Szwabi obowiązkowo robią długą świąteczną przerwę (również knajpy "odpoczywają" po wyczerpującym kulinarnie adwencie), więc znane mi regionalne restauracje były zamknięte. Porażka! A więc nie było ani Zwiebelrostbraten, ani Käsespätzle ani Zwiebelkuchen... Musieliśmy się zadowolić kuchnią włoską. Poza tym w centrum całkowitym przypadkiem znaleźliśmy niewielki hipsterski lokalik z dość niekonwencjonalną kuchnią fusion ( także dania wegetariańskie i wegańskie oraz bez laktozy i glutenu, Reiskorn, Torstrasse 27).
Niestety, 2 dni szybko minęły i trzeba było powrócić do rzeczywistości. Ale może ta wyprawa już w pierwszym tygodniu wróży nam wiele okazji do podróżowania przez cały rok? Mamy taką nadzieję!
Ale fajnie widziec na zdjeciach miejsca, ktore jeszcze niedawno widzialam na zywo :) Milo wspominam ten wyjazd, a i na Zwiebelrostbraten sie zalapalam ;)
OdpowiedzUsuń