31 lipca 2013

Upalny Berlin

Po drodze na wakacje spędziliśmy parę dni w Berlinie. Pełnym turystów, takich próbujacych odfajkować najciekawsze miejsca w jeden dzień i takich delektujących się atmosferą. Bo to podobno kulturalna i rozrywkowa stolica Europy. Niestety nie miałam szansy tego w pełni doświadczyć - upał był niemożebny. Dlatego zwiedzanie musieliśmy w dużym stopniu ograniczyć do rajdu po lodziarniach. Ale nie ma co narzekać - lody były niezłe a miasto tętniło życiem o każdej porze. Wiadomo, Berlin nigdy nie śpi.


Plac przed Bramą Brandenburską z widokiem na dźwigi - charakterystyczny widok w Berlinie

Berlin z pewnością robi wrażenie. Za każdym razem, gdy tam trafię znajduję inne miasto. Wciąż jeszcze po prawie 25 latach od upadku muru to wielki plac budowy. Obecnie największą budową jest chyba tzw.  odbudowa zamku cesarskiego, który potem stał się siedzibą parlamentu DDR. Oczywiście odbudowa poprzez całkowite wyburzenie i postawienie od nowa. Ciekawe, jak się uda. Na sąsiadującej z placem budowy Wyspie Muzeów też notoryczna przebudowa. Niestety, nie starczyło nam czasu na wejście chociażby do najciekawszego Pergamon Museum, gdzie można podziwiać skarby wykopane przez sprytnych niemieckich archeologów w Grecji. Szkoda. Plac przed Bramą Brandenburską jak zwykle wypełniony przez turystów z wszystkich stron świata - dziwnym trafem Rosjanie przeważali nad dalekowschodnimi Azjatami. Na Alexanderplatz kolorowa ciżba, w niej wiele ciekawych typów ludzkich, pełne kawiarnie i ogródki piwne - tam życie nigdy nie zamiera. Gedächtniskirche na Kurfürstendamm zasłonięty całkowiecie dziwacznym rusztowniem udającym biurowiec. Reichstag już w pełni urody, niestety są poważne trudności z wejściem do środka (darmowe wejściówki trzeba zamawiać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem). Nowoczesna architektura dzielnicy rządowej (z niewiadomych powodów Misia musiała zobaczyć miejsce pracy Angeli Merkel) robi na mnie najlepsze wrażenie od strony rzeki. Niestety wycieczka statkiem po Szprewie nie spełniła oczekiwać dzieci ciągle narzekających na gorąco. 



Katedra berlińska

Budynek Reichstagu - dziś Bundestag

Nowoczesna ciekawa architektura powstała w ostatnich latach mocno kontrastuje ze starymi budowlami oraz socrealistycznymi koszmarkami i blokowiskami. Wciąż jeszcze łatwo rozpoznać dawne granice. I oczywiście obejrzeć pozostałe fragmenty muru - na uwagę zasługuje zwłaszcza tzw. East Side Gallery, czyli kilkusetmetrowy kawałek muru pokryty muralami. A wokół pielgrzymki. To się nazywa umiejętność wykorzystania sytuacji... I jeszcze ta komunikacja miejska, i S-Bahn i U-Bahn co chwilę, no i do tego orzeźwiający chłodek na podziemnych stacjach. I tylko dość spora rzesza bezdomnych oraz wszelkich zbieraczy butelek i puszek nieco psuje obraz miasta - ale to pewnie charakterystyczne dla wszystkich wielkich metropolii.



Bundeskanzleramt - siedziba pani kanclerz

24 lipca 2013

Nie dać się zabić na pierwszym skrzyżowaniu

Kolega, Polak z Niemiec, przyleciał do kraju po raz pierwszy od dłuższego czasu. Wcześniej przez wiele lat bywał w Polsce rzadko i wyłącznie w niewielkim mieście, z którego pochodzi. Wyszedł z terminala i został potrącony przez samochód na superszerokich pasach prowadzących na parking. No, właśnie, popełnił typowy błąd Niemca - po prostu wszedł na przejście dla pieszych.

Jadąc do Polski zawsze przypominam sobie to zdarzenie. I zawsze gdzieś w mojej podświadomości czai się strach. Boję się przechodzić przez jezdnię w niektórych miejscach. A co dopiero myśleć o wypuszczeniu dzieci samych, nawet przed dom. W Niemczech Misia jeździła sama do szkoły zwykłym miejskim autobusem już jako sześciolatka. W Holandii nie mam oporów przed puszczeniem dzieci samych na plac zabaw, ani do centrum handlowego (na razie tylko Misi).


Niemcy zatrzymują się zawsze przed przejściem, zwracając szczególną uwagę na dzieci. Nawet jeśli jeszcze dziecko nie stoi przed pasami, lecz dopiero się do przejścia zbliża. Niemieckie dzieci przechodzą w przedszkolach szkolenia prowadzone przez policjantów. Czego się uczą? Jeżeli chcesz przejść przez pasy, zatrzymaj się na brzegu chodnika. Rozejrzyj się, jeśli widzisz nadjeżdżające auto, nawiąż kontakt wzrokowy z kierowcą. Jeżeli ty widzisz oczy kierowcy, to znaczy, że on również cię widzi, czyli się zatrzyma. Możesz iść. Natomiast przechodzenie przez jezdnię w tzw. zonie 30 (czyli na osiedlu, gdzie jest ograniczenie prędkości do 30km/h i z zasady nie ma pasów, czyli można przechodzić przez jezdnię w dowolnym miejscu, a pieszy ma zawsze pierwszeństwo) ma wyglądać tak: Stań na brzegu chodnika i rozejrzyj się. Jeżeli wzdłuż jezdni są zaparkowane samochody, które utrudniają widok na ulicę, wejdź pomiędzy 2 auta. Dotknij ręką reflektora jednego z samochodów od strony jezdni, z tego miejsca widzisz jezdnię. Sprawdź, czy nie nadjeżdża auto. Jeśli nic nie jedzie, przechodź. Moim dzieciom instrukcje te mocno wbiły się w pamięć. Już chodzenie po ulicach w Holandii, gdzie kierowcy nie są aż tak uprzejmi (przepuszczą rowerzystę, ale pieszego już niekoniecznie), jest dla nich pewnym wyzwaniem.  Ale jakoś wychodzi. Niestety, kiedy przyjeżdżamy do Polski, mam poważne obawy przed wypuszczeniem ich samych z domu. Ze swoim podejściem mogą zginąć na pierwszym przejściu. A nawet jeżeli nie zostaną przejechane, to przynajmniej narażą się na wyzywanie przez kierowców oraz właścicieli zaparkowanych limuzyn, których reflektorów ośmielą się dotknąć. 


Wspomnienie z przedszkolnego szkolenia ruchu drogowego...

Ja sama doświadczam ciągle poganiania klaksonem oraz wygrażania i widoku środkowego palca, kiedy zatrzymuję się przed przejściem. I wiecznie boję się, że kierowca jadący za mną po prostu nie zdąży zahamować. Bo przecież jak może przewidzieć, że jakaś idiotka się zatrzyma... 


Jakaś strachliwa się zrobiłam... To wszystko przez tych Niemców!

21 lipca 2013

Konsternacja

W perspektywie letnie wakacje. A więc powraca temat wyjazdów (patrz: Dokąd jedziecie w wakacje?). Na pikniku zorganizowanym dla klasy Marcina rozmowa kręciła się rzecz jasna wokół tej sprawy. Wszyscy wymieniali cele swoich wakacyjnych wojaży. W końcu i w naszym kierunku padło nieśmiertelne pytanie. A po odpowiedzi zapadła konsternacja: Jak to, nie jedziecie na kemping??? Ano, nie jedziemy. Ale dlaczego???







Naszych argumentów za luksusowymi wakacjami w hotelu prawie nikt nie może tu zrozumieć. I podobnie my nie rozumiemy, dlaczego wszyscy Holendrzy muszą jechać na kemping. Oczywiście, niektórzy odpoczywają też w hotelach. Ale zwykle raz w roku przez maksymalnie tydzień, podczas gdy wakacje w namiocie lub przyczepie albo kamperze trwają zwykle aż 3 tygodnie. Dodatkowo jeszcze  niektórzy kempingują w  letnie weekendy (zwykle niedaleko od domu). A emeryci nawet przez 3-4 miesiące. I chociaż większość wybiera się na południe, coraz więcej osób (również z powodów finansowych) pozostaje w Holandii.



Wśród sąsiadów widzę pewną różnorodność, co do sposobu spędzania urlopu, ale na rzeczonym grilu byliśmy JEDYNĄ rodziną, która na kemping się nie wybiera. Bo dla rodzin z dziećmi jest to absolutnie obowiązkowe. Kempingowanie oczywiście kempingowaniu nierówne - niektórzy mają wypasione kampery i wybierają pięciogwiazdkowe kempingi (rzeczywiście są fantastyczne), inni poprzestają na dużym namiocie. Ale powód, dla którego kempingowanie jest holenderskim sportem narodowym (Nederlandse Toeristen Kampeer Club, czyli Holenderski Klub Turystyki Kempingowej powstał już w roku 1912!) nadal pozostaje dla mnie niejasny. 




A co mówią wyznawcy? Że wakacje na kempingu, to pełnia wolności. Spokój, cisza, natura. I nic nie musisz. Możesz sobie siedzieć na leżaku i czytać książkę, a dzieci bawią się same i zawsze znajdą coś zajmującego. Niby prawda, ale czy tak samo nie jest w hotelu? Tyle, że na kempingu trzeba samemu gotować, zmywać naczynia w misce i chodzić przysłowiowe pół kilometra z rolką papieru toaletowego w ręku. Do tego jeszcze spać niewygodnie na materacu w namiocie wypełnionym po brzegi stertą walających się rzeczy. I w tym właśnie znajdują Holendrzy przyjemność. Swoją drogą wielu pakuje się w ciekawy sposób: wrzucają wszystko jak leci luzem na tył samochodu, ewentualnie w reklamówkach.  Naturę może i na kempingu mamy, ale już z tą ciszą, to bym nie przesadzała.

Ale najistotniejsze jest chyba po prostu, że wakacje na kempingu to kwintesencja holenderskiej kalwinistycznej mentalności. Brzmi to w pierwszym momencie nieprawdopodobnie, ale jeśli się zastanowić...  Protestancki etos nakazuje przecież żyć skromnie. Nie wydawać zbyt dużo (chociaż najlepiej dużo zarabiać) i poprzestawać na małym. Dziś oczywiście mało kto już na codzień o tym pamięta. Holendrzy zatonęli w konsumpcjonizmie i zdecydowanie przedkładają luksusy nad życie w ascezie (wyjątek to oszczędzanie na jedzeniu). Ale raz na rok postanawiają to minimalistyczne podejście do życia wdrożyć - akurat na wakacjach. I sprawdzają, bez jak wielu rzeczy potrafią być szczęśliwi. Przy okazji wakacje pod namiotem traktują też jako środek pedagogiczny - stąd taka popularność kamperowania wśród młodych rodzin z dziećmi. To właśnie tam dzieci mają nauczyć się obywać bez dóbr luksusowych, jeść wszystko, co dostaną, bawić się tym, co znajdą. Mają też nauczyć się samodzielności - przebywać sporo czasu bez rodziców (choć w bezpiecznej odległości), same nawiązywać kontakty, a także obcować z przyrodą. Co ciekawe, chociaż nie widzę zbyt dużego zaangażowania Holendrów w ochronę środowiska, niektórzy wysuwają i taki argument, że wakacje na kempingu do tejże ochrony się zaliczają. Zwłaszcza, jeśli ten kemping jest położony w niewielkiej odległości od miejsca zamieszkania.

Nie do końca przekonują mnie te racje, ale kto wie, może i my kiedyś spróbujemy...


18 lipca 2013

Scheidingsmakelaar - zawód z przyszłością

Od pewnego czasu w lokalnych gazetach  notuję tendencję wzrostową liczby ogłoszeń reklamujących usługi scheidingsmakelaar'ów. Słowo scheidingsmakelaar można przetłumaczyć dosłownie na pośrednik rozwodowy. I rzeczywiście forma wykonywania tej działalności jest mocno zbliżona do innych pośredników, np. nieruchomości. Dużą część ich pracy stanowi załatwienie formalności. Ale tak naprawdę istotą pracy scheidingsmakelaar jest negocjowanie umowy pomiędzy rozstającymi się partnerami, więc znaczeniowo bardziej odpowiedni wydaje się polski zwrot mediator rozwodowy. 




Nie wiem, czy liczba ogłoszeń rośnie ponieważ nie ma popytu na usługi scheidingsmakelaar,  czy raczej branża tak dobrze się rozwija. Ponieważ  w Holandii bardzo wiele par nie bierze ślubu, trudno jest też oszacować wskaźnik rozstań. CBS, czyli tutejszy GUS, podaje, że w ostatnim roku ślub wzięło około 70 tysięcy par, a rozwiodło się ok. 32 tysiące. Ponad 9 tysięcy par zarejestrowało jeszcze tzw. związki partnerskie, ale nie ma danych co do liczby ich rozwiązania. A przecież wiele osób rezygnuje również z tej formalności. Zakładając jednak, że liczba rozstań nie jest skorelowana z formą związku, można obliczyć, że rozpada się 36% związków. Czyli mediatorzy mają co robić, i co więcej, patrząc na tendencję, pracy nigdy im nie zabraknie. Nawet jeśli tradycyjne małżeństwo jeszcze bardziej wyjdzie z mody znajdą klientów wśród rozstających się osób z zarejestrowanymi związkami partnerskimi oraz par po prostu razem mieszkających. Popyt będzie więc rósł, zwłaszcza w okresie kryzysu. Bo skorzystanie z usług pośrednika jest sporo tańsze niż wynajęcie adwokata (niestety, adwokat i tak w końcu okazuje się potrzebny do samego przeprowadzenia procedury sądowej). Ale biorąc pod uwagę, że koszt całej pracy takiego doradcy wynosi mniej więcej tyle, co 12 godzin pracy adwokata, gra jest warta świeczki. Bo mediator ma przecież zapewnić w miarę bezkonfliktowe rozstanie i stworzenie umowy, która będzie satysfakcjonować obie strony. A więc wykluczyć walkę o finanse, ustalić alimenty i, co najważniejsze, zadbać o zdrowy podział opieki nad dziećmi. Bo to chyba największy problem: w ponad 40% przypadków rozwodów w tle są małoletnie dzieci. I to o nie trzeba zadbać w pierwszej kolejności. Od 2009 roku w Holandii obowiązkowe jest sporządzenie tzw. ouderschapsplan, czyli planu rodzicielskiego, a więc umowy, w której rodzice określają podział obowiązków wychowawczych. Z obserwacji widzę, że przy ogromie patchworkowych rodzin  w Holandii często udaje się to nadspodziewanie dobrze. Większość ojców staje na wysokości zadania i chętnie zajmuje się dziećmi. Często tylko w weekendy, ale coraz więcej jest i takich, którzy przejmują dokładnie 50% (albo i więcej) opieki nad dziećmi, co nazywa się co-ouderschap (wspólne rodzicielstwo) i wymaga oczywiście zaawansowanej komunikacji pomiędzy rodzicami oraz mieszkania w pobliżu siebie. Ciekawe, ile w tym zasługi mediacji scheidngsmakelaar'ów.


Tak czy owak, gazety pełne ogłoszeń w branży rozwodowej to kolejny znak przemian społecznych. Ten zawód niewątpliwie ma przyszłość.

15 lipca 2013

W co się bawić?, czyli kinderfeestje

Wkrótce urodziny naszej dziesięciolatki (in spe). To nie lada wyzwanie. Nie, nie dla niej, raczej dla mnie. Minęły czasy, kiedy na dziecięce urodziny zapraszało się po prostu koleżanki do domu. A tam dzieciaki robiły co chciały. Ewentualnie szaleństwo przeplatane było organizowanymi przez mamę konkursami i grami. Dziś już niewiele osób zdaje się na taką improwizację. Może dlatego, że dzieci nie znają już granic, ryzykuje się więc totalny chaos podczas zabawy, zniszczenia, no i oczywiście niezbędne jest wielkie sprzątanie po. Dlatego kinderbal musi być odpowiednio zaplanowany i zorganizowany. Najlepiej poza domem, najlepiej powierzyć to zadanie fachowcom... Ale co tu wymyślić - tak żeby podobało się Misi, ale i zadowoliło koleżanki o nieco innych zainteresowaniach. No właśnie, możliwości jest wiele, są nawet specjalistyczne portale, prezentujące propozycje z danego regionu, ale czasem niełatwo się zdecydować, zwłaszcza, że wiele ciekawych pomysłów zostało właśnie niedawno zrealizowanych przez inne solenizantki.


Propozycje urodzinowe na portalu kidsproef.nl

Jak wyglądają tutejsze kinderfeestjes? Niekiedy rzeczywiście są organizowane poza domem w rozmaitych miejscach, których profil działalności jest związany z dziećmi. Można więc zorganizować urodziny na basenie, w kinie, w muzeum, na farmie lub w stadninie koni. Tego typu imprezy były najbardziej popularne w Niemczech. I świetnie się sprawdzały. W ich trakcie dzieciaki mogły się wspaniale wyszaleć, ale w sposób przynajmniej częściowo kontrolowany. Jak dla mnie, to najlepiej przez wykwalifikowaną siłę, mającą doświadczenie w zarządzaniu tabunem dzieci. Ale nawet jeśli sami organizowaliśmy imprezę tematyczną, to z reguły łatwiej było opanować gości, bo byli zainteresowani i zaangażowani w konkretną czynność. Mamy więc dobre doświadczenia z urodzinami organizowanymi we własnym zakresie na basenie (czy to odkrytym, czy w hali) - warunek: dzieciaki muszą umieć pływać, oraz na kręgielni - tu niestety możliwe drobne urazy ręki. No i fantastyczne były urodziny na farmie - oczywiście z jazdą na kucyku lub osiołku. Ale i tak najbardziej się dzieciakom podobały atrakcje najprostsze w formie: skakanie w stogu siana i labirynt na polu kukurydzy. Jedną z opcji, których niestety nie zdążyliśmy wypróbować był zabawa w muzeum w pałacu w Ludwigsburgu - jest tam część interaktywna dla dzieci, gdzie mogą bawić się w królów i księżniczki, oczywiście w odpowiednich strojach, w wydzielonych pomieszczeniach, urządzonych barokowymi meblami.



Urodziny na basenie
Urodziny na kręgielni
Urodziny na farmie

Najbliższe urodziny wymuszą na mnie jeszcze więcej kreatywności. Po pierwsze dlatego, że Misia wchodzi już w kolejny etap: przyjęcia nastolatek (albo prawie), co diametralnie zmienia zakres. Po drugie, bo holenderskie przyjęcia najczęściej jednak odbywają się w domu. Te dla mniejszych dzieci mają wspólne, bardzo charakterystyczne elementy. Poczęstunek oczywiście jest mało ważny, grunt, żeby był niezdrowy. Istotna jest działalność kreatywna - to zwłaszcza w przypadku dziewczynek. Najczęściej polega na wykonywaniu rozmaitych robótek ręcznych (knutselen), np. dekorowaniu pudełeczek, ramek na zdjęcia, malowaniu na porcelanie lub przystrajaniu upieczonych samodzielnie babeczek. Chłopcom wystarcza coś prostszego, może być mecz piłki nożnej. I drugi bardzo popularny punkt programu - speurtocht, czyli zespołowa zabawa podobna do naszych (dawno zarzuconych podchodów). Ale to temat sam w sobie, więc zajmę się nim w osobnym poście. Z wiekiem oczywiście gusta się zmieniają. Przechodzimy więc na etap warsztatów kucharskich, artystycznego malowania paznokci, spa i sesji zdjęciowych. To wszystko najlepiej z fachową pomocą, chociaż najczęściej w domu. Imprezy na zewnątrz, to prywatny seans kinowy czy wypad na disco-zwemmen (dyskoteka na basenie). Albo po prostu nieśmiertelne party piżamowe. Muszę przyznać, że mnie trochę przerasta nocna imprezka z udziałem dziesięciu dziesięciolatek, na jakiej Misia była niedawno. Postawiliśmy więc na warsztaty kucharskie. Dziewczyny się cieszą. Ciekawe jak się udadzą?

Urodziny w domu - zabawa przednia, ale sprzątanie...

   



11 lipca 2013

Pełna przejrzystość, czyli prezent po holendersku

Różnice kulturowe wyrażają się w drobiazgach. Żyjąc poza krajem swojego urodzenia musimy uważnie obserwować te malutkie różnice i do nich się dostosowywać. Jednym z drobiazgów, z którymi obchodzimy się zupełnie inaczej w każdym z krajów, w których przyszło mi żyć, jest sztuka obdarowywania.

W Niemczech zasada jest prosta: prezent musi być praktyczny, inaczej szkoda pieniędzy. Dlatego kwiaty nie są popularnym podarunkiem. A żeby się przydał, musi być przemyślany i pasować do obdarowanego. Stąd często prezenty grupowe - za większą sumę łatwiej kupić coś przydatnego. Najlepiej, jeśli jest samodzielnie wykonany, np. książka kucharska czy album ze wspólnymi zdjęciami. Problem z niechcianymi prezentami rozwiązano przez powszechne używanie bonów upominkowych. Nie wiem, czy w Polsce się już na dobre przyjęły - chyba ciągle jeszcze wiele osób krępują. Według mnie są bardzo praktyczne - każdy może sobie za nie kupić to, co będzie chciał. Ilość możliwości jest tak duża, że można dopasować bon dla każdego. Jeśli lubi czytać - księgarnia, wielbiciel teatru czy muzyki lub innych wydarzeń kulturalnych - bon na bilety, przeprowadza się - bon do IKEA, ma ukochanego zwierzaka - bon do sklepu zoologicznego. I tak dalej. W razie problemów zawsze można podarować bon do perfumerii, sklepu z mediami lub dużego domu towarowego. I gotowe - wszyscy są zadowoleni.

Typowe opakowanie prezentu
A w Holandii? Zupełnie inaczej. Bony podarunkowe nie są aż tak popularne. Kwiaty - jak najbardziej, albo wielkie i piękne bukiety ciętych albo coś w doniczce, ale raczej sezonowy stroik. Co ciekawe, także mężczyźni, a nawet mali chłopcy, dostają kwiaty. Natomiast prezent musi być prezentem - musi być widoczny, nie może kryć się w kopercie. Nawet tradycyjny bożonarodzeniowy prezent od pracodawcy nie może mieć formy bonu, lecz kartona wypchanego butelkami z winem, paczuszkami oryginalnej herbaty, świecami i grami rodzinnymi. Na urodziny i z innych okazji (poza osobami najbliższymi) kupujemy coś niedrogiego (do 10 euro) - najczęściej jakieś ozdoby, świece, ramki do zdjęć, kosmetyki, itp. Zasada jest jedna - musi być ładnie opakowany. Najlepiej nie w papier, a już na pewno nie w torbę, tylko w przezroczystą folię, zawiązaną kolorowymi wstążeczkami. Tak żeby przez opakowanie było widać, co jest w środku. Oszczędza to obdarowanemu odpakowywania, a wszyscy i tak mogą podziwiać.

I jeszcze jedno - prezenty daje się nie tylko na Mikołaja, czy urodziny. Z okazji przeprowadzki czy pierwszej wizyty kupujemy doniczkę z kwiatami. Ale wypada też obdarować dziecko (nie tylko własne, ale i znajomych), które wygrało turniej tenisowy albo zdało egzamin na kartę pływacką. A także instruktora sportowego na koniec sezonu, prowadzącego kurs po jego zakończeniu, a nawet nauczyciela na koniec roku szkolnego lub tzw. juffendag (odpowiednik dnia nauczyciela). To zresztą było dla mnie sporą niespodzianką. Wiadomo, w Polsce z takich okazji można dać kwiaty, ale już prezent zostałby skomentowany przez innych uczniów (albo rodziców) jako lizusostwo lub próba przekupstwa. W Niemczech nauczyciele w ogóle nie przyjmowali indywidualnych prezentów od uczniów, no chyba że jakiś rysunek lub laurkę. Z każdej okazji były prezenty składkowe. Holenderscy nauczyciele prezenty biorą chętnie (nawet bardzo). I, co ciekawe, wszyscy te podarunki przynoszą, nawet wtedy, gdy klasa przygotowała już jeden wspólny.

Koniec roku szkolnego to dla mnie w tej kwestii próba - najpierw juffendagen, potem  rozstanie z tegorocznymi nauczycielkami. Jak uda mi się wymyślić tyle niezobowiązujących prezentów?

8 lipca 2013

Burenfeest, czyli sąsiedzka integracja

Jestem z miasta... Z miasta w Polsce, czyli nie znam sąsiadów. Wielkie blokowiska  z epoki realnego socjalizmu oraz brak czasu i pogoń za kasą z epoki realnego kapitalizmu zabiły w nas zwyczaj (oraz chęć) utrzymywania chociaż minimalnych sąsiedzkich kontaktów. Jeszcze tylko na wsi i w stosunkowo małych miejscowościach ludzie się znają i pozdrawiają na ulicy. Nie chcę generalizować, bo oczywiście są różni ludzie i różne miejsca, ale często pytając znajomych, czy mają fajnych sąsiadów, słyszę odpowiedź,  że nie wiedzą, bo nie znają. Sytuacja wydaje się najgorsza w Warszawie, gdzie na dodatek jeszcze większość mieszkańców nowych apartamentowców, to przesiedleńcy (słoiki?), bez jakiegokolwiek towarzyskiego zaplecza w tym mieście  (poza kolegami z korpo).

Ale są jeszcze miejsca na świecie, gdzie ludzie wciąż jeszcze mówią "Dzień dobry" do każdego przechodnia i urządzają pogaduchy na ulicy lub placu zabaw. Przyznaję, że ja też dopiero w Niemczech się tego nauczyłam. Pamiętam jak podczas jednej z pierwszych wizyt w naszej "wsi" mój tata wyszedł z nami na spacer. Przechadzkę co chwilę  przerywało jakieś krótkie spotkanie, tata pytał o kolejną osobę, a po kilkunastu minutach stwierdził: Ty naprawdę ich wszystkich znasz? Ano, znałam. Oczywiście była to nieduża miejscowość. Po przeprowadzce do metropolii było jednak podobnie, mimo że w większym mieście zawsze jest bardziej anonimowo. Ale w obrębie naszego ok. 2-tysięcznego osiedla prawie wszyscy się znali. W Holandii mieszkamy na dużym, prawie 20-tysięcznym nowym osiedlu. I niestety, słowo "Dzień dobry" nie jest w powszechnym użyciu. Ale i tak powoli zaznajamiamy się z coraz większą liczbą mieszkańców. 

A już na pewno znamy sąsiadów w naszej ulicy. Wszystkich. Nie za dobrze, ale z grubsza. Akurat tyle, żeby do każdego się uśmiechnąć i zamienić dwa słowa - zwykle o pogodzie. A raz (lub 2) w roku urządzić wspólnie sąsiedzką imprezę. Oczywiście po holendersku. Czyli nie spontanicznie, lecz w sposób zorganizowany. Jest komitet organizacyjny, który z minimum 2-miesięcznym wyprzedzeniem zarządza głosowanie w sprawie daty. Następnie przy pomocy długiej ankiety zbiera dane co do liczby uczestników, ich preferencji kulinarnych i zbiera pieniądze - zdecydowanie za duże moim skromnym zdaniem i niestety nie wiadomo, po co tak wcześnie. Potem organizuje namiot (prawopodobieństwo deszczu zawsze wynosi ponad 50%), stoły i krzesła, oraz dmuchany zamek-trampolinę dla dzieci. I oczywiście coś do picia i jedzenia. Jedzenie to może zbyt szumna nazwa, bo oczywiście poza bagietką, 2 sałatkami i kiełbaskami oraz nieśmiertelnym holenderskim kip sate (szaszłyczki z kurczaka plus sos orzechowy) niczego spodziewać się nie można. A co do napojów: każdy uczestnik musi również z dwumiesięcznym wyprzedzeniem wybrać JEDEN rodzaj napojów (na szczęście nikt nie sprawdza, czy na pewno pije to, co zamówił).



I w końcu przychodzi ten dzień. Dzień imprezy - u nas akurat w ostatni piątek. Przygotowania na dziedzińcu trwają od południa.  Połowa sąsiadów płci męskiej wraca wcześniej z pracy i od razu zabiera się do roboty - usuwanie samochodów, rozstawianie namiotu, sprzętu do grilowania, nagłośnienia itd. Tymczasem panie siedzą przed domami i dyrygują pracą, a co jakiś czas przychodzą popatrzeć. Dzieciaki popędzają, żeby szybciej dmuchać trampolinę, a potem wylewają z siebie siódme poty skacząc przez kilka godzin. Nasze osiedlowe dziesięcioletnie Barbie urządzają pokaz tańca. I tak pół dnia.

A potem przychodzi wieczór i już można się bawić. Jedzenia starcza na jakąś godzinę (jestem jedyną osobą, która tego dnia wcześniej gotuje), alkoholu na szczęście na dłużej. I chociaż na co dzień kontakty mogą być powierzchowne, takie imprezy integrują ludzi. Czasem nawet za bardzo: tak się nasze sąsiadki tym razem rozluźniły, że nieopatrznie opowiedziały o swoich początkowych wrażeniach o sąsiadach. Na niektórych twarzach malowała się niezła konsternacja (niestety nie udało mi się tych min uwiecznić). Dopiero koło północy (bardzo późno jak na ten kraj) zaczęło się ziewanie, a po wyłączeniu oświetlenia w postaci bożonarodzeniowe lampek na dziedzińcu zrobiło się jakoś dziwnie ciemno. To złodziejskie podłączenie kilkunastu sprzętów do zbiorczego gniazdka na podwórku wywaliło korki - ale co tam, było fajnie, a firma od energii już za jakiś tydzień włączy prąd i może nawet znowu nie każe sobie płacić za naprawę ...

5 lipca 2013

Rozdanie świadectw

Do końca roku szkolnego jeszcze 2 tygodnie, a świadectwa już rozdane. W Holandii nie ma z tej okazji żadnych uroczystości. W pierwszym dniu nowego roku szkolnego uczniowie przychodzą jak zwykle na lekcje, i tak samo w ostatnim. Świadectwo otrzymują 2 razy w roku zupełnie przypadkowego dnia i bez pompy.




Wygląda ono zresztą zupełnie inaczej niż te, które znam ze swoich szkolnych czasów. Po pierwsze, nie ma żadnego oficjalnego wzoru. Każda szkoła drukuje własne świadectwa na  zwyczajnym papierze. Kolejne świadectwa są wpinane do teczki, która przez większą część roku pozostaje w szkole. Nasze mają aż po 5 stron, na pierwszej instrukcja i podpisy rodziców. Na ostatniej sprawozdanie z projektów i warsztatów, w których dziecko brało udział w ostatnim semestrze - to specyfika szkoły. A pośrodku aż 3 strony z ocenami. Skala ocen też, mam wrażenie, zależy od widzimisię szkoły - u nas obowiązują aż 3 różne, każda pięciostopniowa. W ramach każdego przedmiotu nauczyciel ocenia poszczególne aspekty, dlatego na świadectwach w różnych klasach pojawiają się zupełnie inne rubryki. Np. w klasie III pod hasłem matematyka mamy posługiwanie się liczbami, automatyzacja dodawania w zakresie 10, odejmowanie, a w VI posługiwanie się liczbami w zakresie 100000, dodawanie i odejmowanie, mnożenie i dzielenie, słupki, ułamki. Osobno oceniany jest język, w tym słownictwo, umiejętność formułowania wypowiedzi, umiejętność słuchania, ortografia, itp. Każdy z tych aspektów jest oceniany przez nauczyciela, który dodatkowo na dole strony zamieszcza dłuższy komentarz słowny - oczywiście zawsze pozytywny - w końcu to Holandia, obowiązuje optymizm! Oprócz tego część szkół przeprowadza ujednolicone testy (tzw. CITO toets). Są one obowiązkowe jedynie na zakończenie szkoły podstawowej, ale wiele szkół testuje uczniów co pół roku, aby mieć "obiektywną" ocenę ich umiejętności, jak również pracy nauczycieli i poziomu szkoły w porównaniu do średniej krajowej. A więc na świadectwie mamy też wyniki testów CITO z języka i matematyki. Potem kolejne przedmioty - oczywiście każda szkoła ma tu dowolność, kiedy i w jakiej kolejności wprowadzać poszczególne przedmioty, a nawet jak się nazywają. Mogą też być złożone w bloki. U nas jest we wszystkich klasach religia (w końcu to szkoła protestancka), orientacja w świecie (czyli geografia, historia, ruch drogowy i technika), kreatwność (muzyka, rysunek i teatr), sport, od klasy IV angielski, a od klasy V przetwarzanie informacji. O tym już kiedyś pisałam - to prezentacje ustne oraz prace pisemne. Oceniane są nie tylko postępy z konkretnych przedmiotów, ale również stosunek do szkoły i nauki oraz rozwój osobisty. Ale żadne tam zachowanie, chociaż rzeczywiście mamy rubrykę "trzyma się reguł". Większość dotyczy jednak współpracy z nauczycielem i kolegami, koncentracji i tempa pracy, umiejętności pracy indywidualnej i grupowej, organizacji pracy itd. Czyli jest co czytać. 

Dopiero po fakcie odbywa się wywiadówka, rodzice nie mają więc możliwości przekonywać nauczyciela, żeby pozwolił coś poprawić (taka możliwość jest niemożliwa). Dyskutuje się o gotowym już i niezmienialnym świadectwie. Zresztą indywidualnie. I moim zdaniem to bardzo ważne. Podobnie jak w Niemczech w Holandii nigdy nie ujawnia się publicznie ocen poszczególnych uczniów. Zebrania rodziców odbywają się więc tylko na początku roku, kiedy przedstawiane są plany i sprawy organizacyjne. Potem wszelkie rozmowy odbywają się zawsze tylko w cztery (lub 6) oczy. Ganienie lub chwalenie przy osobach postronnych jest wielkim nietaktem. Dzięki temu dzieci nie dzielą się na grupy według schematu lepsi-gorsi, a  rodzice nie próbują wywierać na pociechy presji typu "nie baw się z nim, pani mówi, że jest niegrzeczny".

Szkoła próbuje też przekonać dzieci, że nie uczą się dla ocen (to między innymi dlatego świadectwa rozdaje się bez żadnej uroczystości). I dlatego dziś, już po rozdaniu świadectw u Misi jest klasówka z historii. A temat? Świat po II wojnie, czyli zakupy do domu, telewizja, podbój kosmosu, hipisi, provo's i nozems. Tak, tak dziesięciolatki muszą się przecież nauczyć, do czego służą miękkie narkotyki i jak protestować przeciw mieszczańskiemu światu rodziców...

1 lipca 2013

Delft - miasto Vermeera



Jak można było się domyśleć z jednego z wcześniejszych postów, "Dziewczyna z perłowym kolczykiem" jest jednym z moich ulubionych filmów. Chociaż trudno mi ocenić, jak bardzo wiernie (lub nie) pokazuje dawną Holandię, ma wspaniały klimat i sugestywnie opisuje sztukę Vermeera.  Dlatego (w końcu) w niedzielę wybraliśmy się obejrzeć miasto Vermeera oświetlone tak pięknie przez niego malowanym słonecznym światłem.




I nie rozczarowaliśmy się. Chociaż Delft jest miastem mocno nastawionym na turystów, nie straciło swojego naturalnego uroku. Ma atmosferę. Może mniej odczuwa się ją na rynku, na którym podziwiać można okazały ratusz oraz duży kościół, w którym pochowano pierwszego króla Niderlandów, Willema van Oranje i innych członków dynastii. Rynek jest typowo turystycznym miejscem, pełnym sklepików z pamiątkami. Mimo to, wbrew moim obawom, nie był wcale zatłoczony (czyżby Delft nie należało do programu objazdowych wycieczek?). Odpuściliśmy zakup typowych dla Delft poffertjes, czyli placuszków bardzo podobnych do polskich racuchów, bo nie przepadamy za nimi. Zamiast tego posiedzieliśmy na rynku, pożywiając się bardzo smacznymi lodami. Ale zdecydowanie większe wrażenie zrobiły na nas okoliczne ulice starówki, z kanałami porośniętymi kwitnącymi właśnie obficie liliami wodnymi, zabudowanymi ciekawymi starymi kamienicami. Warto było delektować się tymi widokami.




Rynek w Delft



 

 
Na uliczkach starówki można znaleźć sklepiki z antykami, w których są całe kolekcje pięknych delfickich kafli, niektóre nawet z XVI wieku. Są naprawdę piękne, chociaż często nieco uszkodzone po zrywaniu z pieców czy ścian. Niestety ceny też zawrotne, od 30-40 do nawet 225 euro za sztukę - najdroższe są te z kolorowymi zwierzęcymi motywami, tańsze jednobarwne niebieskie. Ale to prawdziwa sztuka, nie rzemiosło, przynajmniej moim zdaniem. Więc może i lepiej, że ceny zaporowe, przynajmniej większość tych naprawdę zabytkowych pozostanie na długo w sklepach, gdzie można je oglądać jak w muzeum. Dzisiejsza porcelana delficka, nawet ta wykonana w tradycyjnych lokalnych manufakturach, raczej nie poraziła mnie swoją urodą. Większość wyrobów zakwalifikowałam raczej do klasy kiczu. A ceny też wysokie. A propos kiczu, w znanym Museum het Prinsenhof, znajdującym się w starym klasztorze św. Agaty, który był też rezydencją Willema van Oranje, poza eksponatami związanymi z dynastią królewską i znanymi mieszkańcami Delft, jest też wystawa pt. "Delfts Blauw - Kunst of Kitsch", czyli "Delficki błękit - sztuka czy kicz". Niestety, nie zdążyliśmy obejrzeć.



Kafle delfickie z XXVII i XVIII wieku w sklepie z antykami.

Delficka porcelana.

Dziewczyna z perłą wczoraj i dziś.

Na pewno jeszcze nie raz wrócimy do Delft.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...