31 marca 2014

Wiosna w Amersfoort


Kilka dni temu napisałam w końcu o moim pięknym mieście. Ale nie chcąc Was zanudzić zbyt długim postem zamieściłam tylko kilka zdjęć ilustrujących tekst. Tymczasem w ostatnich tygodniach pogoda nas rozpieszczała, więc sporo włóczyłam się po mieście z aparatem. I parę uroczych miejsc udało mi się uwiecznić. Trochę szkoda mi je tak po prostu schować do szuflady (twardego dysku), więc postanowiłam się nimi z Wami podzielić. Zapraszam!











 










27 marca 2014

10 powodów do odwiedzenia Amersfoort

Koppelpoort - wizytówka Amersfoort
Właśnie sobie uświadomiłam, że nigdy jeszcze nie napisałam ani słowa o mieście, w którym mieszkam. Chyba już czas! Zacznijmy od podstaw. Jest co najmniej 10 powodów do odwiedzenia Amersfoort:

18 marca 2014

Wyborcza szklana kula, czyli aplikacja prawdę ci powie

Że w Holandii bez komputerów i netu żyć się nie da, wiadomo od dawna. Rzeczywiście prawie wszystko można tu załatwić zdalnie z domu. Także wiele spraw urzędowych - a to dzięki elektronicznemu podpisowi DigiD. Warto go wyrobić, bo dzięki niemu możemy sobie oszczędzić niektórych wizyt w urzędach i innych instytucjach. Skomputeryzowane jest wszystko, włącznie z zakładami fryzjerskimi i klubami sportowymi. I wszyscy bez wyjątku z tych dobrodziejstw umieją korzystać. Wszystkie informacje ze szkoły przychodzą elektronicznie. Na stronie szkoły mamy nawet formularz do zawiadamiania o chorobie. Trener tenisa w razie intensywnych opadów odwołuje trening tweetując do rodziców, a zdjęcia z kościelnej uroczystości otrzymamy w postaci linka do katalogu w chmurze. Online możemy zapisać się na jutrzejsze zajęcia grupowe w fitnessklubie, strzyżenie,  a nawet na wizytę u lekarza domowego. 

Do tego wszystkiego dawno się przyzwyczaiłam i w razie potrzeby zanim zadzwonię, sprawdzam, czy mogę daną sprawę załatwić sama (niestety często okazuje się, że zajmuje to więcej czasu niż tradycyjna rozmowa przez telefon). Cyfryzacja holenderskiego społeczeństwa zaszła już daleko. Nie narzekam, dzięki temu mieszkam w ładnym, stylowym mieście, które szybko się rozwija i ma ambicje zostać tutejszą Doliną Krzemową. Nasze miasto pełne jest firm z branży IT, co trzeci z sąsiadów pracuje "w komputerach" i wielu chłopaków kształci się w zakresie grafiki czy projektowania gier i "apek". Swoją drogą specjalizacje w tej dziedzinie są coraz węższe, na przykład jeden z sąsiadów zajmuje się wyłącznie programowaniem systemów obsługujących oborę. 


Myślałam, że w tej dziedzinie już niewiele może mnie zdziwić. A jednak! Jutro wybory gminne. Trzeba spełnić obywatelski obowiązek. Ale jak? Dla mnie to pierwsze wybory w Holandii. Mam mgliste pojęcie o tutejszej polityce. Nawet ogólnokrajowe partie stanowią dla mnie tajemnicę, nie mówiąc już o lokalnych. Owszem, dostałam pocztą listę wszystkich kandydatów, ale przecież nazwiska nic mi nie mówią. A więc siadłam do kompa. Chcąc się zorientować, kto właściwie dotychczas był w radzie, weszłam na stronę miasta. A tam niespodzianka! Taki oto przycisk z napisem "Op wie stem jij?", czyli "Na kogo głosujesz?":




Po kliknięciu znajdujemy aplikację kieskompas, która podpowie nam, na kogo chcemy głosować. 




No tego jeszcze nie było! Ale teraz jest - i to dopasowane do prawie 40 holenderskich gmin (m.in. Amsterdam, Utrecht, Rotterdam, Den Haag). Uwzględnia wszystkie startujące ugrupowania, również inicjatywy lokalne. Możemy sobie darować czytanie wszystkich programów wyborczych na stronach partii. Po prostu wklepujemy nasze dane (płeć, wiek, wykształcenie, nazwę dzielnicy, ewentualnie ogólne zapatrywania polityczne) a następnie odpowiadamy na 30 pytań dotyczących zarządzania naszym miastem. Pytania są z kilku dziedzin (zarządzanie gminą, finanse, edukacja, kultur i sport, opieka społeczna) i część dotyczy poszczególnych dużych projektów jak np. budowa obwodnicy. Część jest mocno populistyczna, ale to wszystko odzwierciedla punkty programów wyborczych.  




Na koniec otrzymujemy zgrabny wykres: dwie przecinające się osi. Na jednej poglądy od lewicowych do prawicowych, na drugiej od konserwatywnych do progresywnych (liberalnych). Na wykresie pozycje wszystkich startujących partii i moje poglądy oraz owal pokazujący mi do których partii mi najbliżej. Na koniec możemy jeszcze otworzyć sobie tabele pokazujące zbieżność naszych odpowiedzi z programem wybranej partii i cytaty z programu wyborczego uzasadniające jej opinię. 

  


I wszystko jasne! Pozostaje jeszcze tylko pójść do lokalu wyborczego To już niestety musimy zrobić osobiście (ewentualnie można wysłać pełnomocnika). Właściwie dlaczego? Przecież można by całe te wybory przeprowadzić przez internet...


16 marca 2014

Wielojęzyczność w naszym domu

W ramach projektu językowego Klubu Polek pisałam kilka dni temu o języku holenderskim. Dziś mały suplement o językach w mojej rodzinie. Teoretycznie jesteśmy narodowościowo jednorodni. I ja i moja Druga Połówka pochodzimy z Polski. Ale od lat mieszkamy poza jej granicami, na dodatek często się przeprowadzamy i stąd spore zamieszanie w językach. Nasze dzieci nigdy nie mieszkały w Polsce – większość swojego życia spędziły w Niemczech (tam zresztą mieszkaliśmy aż w 3 różnych landach, co przekłada się na trzy różne dialekty). Od prawie 3 lat mieszkamy w Holandii. To wszystko złożyło się na efekt w postaci używania w sumie czterech języków (dzieci na razie działają w trzech).


W przypadku mnie i mojego męża sytuacja jest dość jasna. Naszym językiem jest zdecydowanie polski. Mąż nie ma wielkiego talentu językowego, i niemiecki i holenderski zna o tyle o ile i niezbyt chętnie używa. Właściwie tylko zmuszony sytuacją, z czasem takie sytuacje będą coraz częstsze także w domu. Jeśli może, zarówno w pracy, jak i w towarzystwie, porozumiewa się po angielsku. Angielski jest też  jedynym językiem, w jakim czyta i ogląda filmy. I nie przeszkadza mu to na co dzień. Ze mną jest trochę inaczej. Kiedy nie rozumiem, o czym rozmawia się wokół mnie (choćby chodziło o obcych ludzi na ulicy), czuję się nieswojo. W każdym nowym miejscu próbuję się zintegrować i znaleźć znajomych. Lokalnych znajomych. A nic tego nie ułatwia bardziej niż znajomość lokalnego języka. Stąd moja silna motywacja do nauki. Chociaż najczęściej jest to nauka indywidualna - nie cierpię kursów - i niestandardowa. Bo uczę się po prostu ze słuchu. Staram się rozmawiać z ludźmi albo po prostu podsłuchuję. Z każdej rozmowy zostaje na trwale jakiś zwrot, który potem powtarzam wytrwale do znudzenia. W efekcie mówię płynnie po niemiecku i przyzwoicie, chociaż bardzo prosto, po holendersku. Ale moja znajomość języków jest mocno intuicyjna. Z wytłumaczeniem komuś zasad mam duże problemy; po prostu wiem, że każdy Niemiec/Holender w danej sytuacji powiedziałby tak a nie inaczej. W Niemczech mieszkała dużo dłużej i pracowałam na uniwersytecie, co wymagało nauczenia się również przyzwoitego wygłaszania wykładów i pisania sprawozdań. Po prawie 8 latach naprawdę dobrze "czuję" ten język. Do tego stopnia, że mogę rozmawiać także z dziećmi, nawet własnymi (z dziećmi zawsze mi trudniej się porozumieć w obcych językach), swobodnie oglądać filmy, czytać książki. No, może z wyjątkiem Herty Müller... Tu małą dygresja: Kiedy poczułam się z moim niemieckim w miarę pewnie, postanowiłam przeczytać pierwszą książkę. No i wybrałam "Das Herztier" Herty Müller - było to niedługo po jej Noblu. Zabrałam ją na urlop i czytałam na plaży. Szło opornie, a kiedy po jakiś 50 stronach mąż zapytał, o czym ta książka, odpowiedziałam, że nie wiem. Po prostu w ogóle prawie nic nie zrozumiałam. Ale innej nie miałam, więc czytałam dalej. Dopiero po 120 stronach w miarę zaczaiłam dziwny sposób narracji, przeplatające się wątki. Ale do końca nie mogłam zrozumieć wplecionych w tekst krótkich wierszy. Trochę rozczarowana swoimi umiejętnościami poskarżyłam się tacie, a on na to: "Wiesz, też sobie kupiłem Müller, tylko że po polsku. Przeczytałem, ale nic nie rozumiem". Potem było już tylko lepiej. Dziś czytam także po holendersku, ale trwa to naprawdę dłuuugo. Wieczorem oglądam 3 razy wiadomości. Niestety niemiecki i holenderski ciągle jeszcze mi się mieszają. Najśmieszniejsze jest to, że podobno mam silny niemiecki akcent. Sama go nie słyszę, ale pewnie w połączeniu z moją skłonnością do stosowania niemieckiej składni musi się rzucać w oczy, bo wiele osób zwraca na to uwagę.

A co z dziećmi? Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć, jaki język jest ich językiem ojczystym. Misia (10) urodziła się w Polsce i spędziła tam ponad pół roku w czasie, kiedy uczyła się mówić. Polski był więc jej pierwszym językiem i mówiła już zdaniami złożonymi podrzędnie i miała spory zasób słownictwa, kiedy zaczęła się uczyć niemieckiego w wieku prawie 3 lat. Ale już po 2 latach jej niemiecki był doskonały. W przedszkolu szybko przestano oceniać jej postępy według schematu dla dzieci z "Migrationshintergrund" ("tłem migracyjnym", fajny eufemizm, prawda?). W szkole radziła sobie świetnie i kiedy wyjeżdżaliśmy z Niemiec (miała 8 lat) niemiecki był jej językiem dominującym. To po niemiecku mówiła do siebie i w tym języku miała sny. Dziś mówi świetnie po holendersku, niemieckiego nie zapomniała, a jej polski wciąż świetnie się rozwija. W każdym języku mówi bez akcentu. Wciąż mówi do siebie po niemiecku, ale śni już w różnych językach. Pisze najlepiej po holendersku, czyta też, ale po niemiecku również nie jest źle. Najtrudniej jej czytać i pisać po polsku - efekt braku nauki szkolnej. Marcin (8) był od początku dwujęzyczny. Zaraz po słowach "mama" i "tata" przyszło "nein" i "lecker" (smaczny). Potem były 2 słowa polskie, dwa niemieckie. Zawsze równolegle, raz jeden język raz drugi wysuwał się na prowadzenie. Niestety Marcin nie miał takich zdolności jak Misia, uczył się mówić z mozołem, wymagał pomocy logopedy. Po  przeprowadzce do Holandii pierwszy rok był dla niego bardzo trudny. Dziś mówi dobrze po holendersku, czasem łatwiej mu opowiedzieć w tym języku jakieś zdarzenie. Twierdzi, że zapomniał niemiecki, co nie jest prawdą: w Niemczech potrzebuje około godziny, żeby się przestawić. Czytać nie lubi po niemiecku, bo nie załapał się na niemiecką szkołę. Za to sam intuicyjnie czyta po polsku (bez żadnej nauki), tylko z pisaniem gorzej. Nie lubi też rozmawiać przez telefon, to każdy język sprawia mu trudności.

Moje dzieci świetnie przystosowują się do sytuacji. Między sobą mówią dziś po polsku, chyba, że w towarzystwie innych dzieci - wtedy przechodzą na holenderski (kiedyś rozmawiali ze sobą tylko po niemiecku, także gdy byli sami). W Polsce mówią  do wszystkich po polsku, w Niemczech po niemiecku. oglądają filmy na dvd w każdym języku, telewizyjne kreskówki po holendersku, a programy informacyjne i popularnonaukowe po niemiecku. Najśmieszniejsze jest, jak zmieniają język dostosowując go do dźwięków otoczenia: co wieczór włączają swoją ulubioną niemiecką telewizję KiKa i automatycznie zmieniają język z polskiego na niemiecki. Po wyłączeniu telewizora kończą wypowiedź już po polsku. Misia świetnie wyłapuje całe zdania po angielsku, francuski i hiszpańsku. A najważniejsze, że nie mają oporów przed żadnym językiem - niedawno byliśmy w Belgii, gdzie kilka razy zdarzyło nam się być w restauracji, w której obsługa nie znała ani angielskiego, ani niemieckiego, ani holenderskiego. Konkluzja naszych dzieci wręcz przeciwna do naszej: "Mamusiu, chyba powinniśmy zacząć się uczyć francuskiego!"

A więc chyba możemy powiedzieć, że jesteśmy wielojęzyczni. Nam jeszcze wiele brakuje, ale jesteśmy bardzo dumni z dzieci. W naszym przypadku ich wielojęzyczne wychowanie udało się bez specjalistów, polskiej szkoły, a nawet zbytniego zainteresowania tym tematem. Wystarczyła konsekwencja w stosowaniu metody "jedna osoba - jeden język" i dużo książeczek i filmów w obu językach. Plus brak oporów przed otoczeniem. Tu muszę pochwalić Niemców - tylko przez krótki czas mieszkania w Aachen słyszeliśmy pod naszym adresem komentarze typu "jesteś w Niemczech, mów po niemiecku" Później, w Bawarii i BW nigdy się to nie zdarzało. Wychowawcy i nauczyciele byli dobrze przeszkoleni i wspierali rodziców wielojęzycznych dzieci w ich wysiłkach. Nikogo na ulicy nie raziły rozmowy w obcym języku. Nawet dla dzieci nie było to problemem. Może mieliśmy szczęście, bo Stuttgart to duże i otwarte miasto, w którym dziś już 26% mieszkańców oraz 51% dzieci ma "Migrationshintergrund". W przedszkolu na 120 dzieci było 33 narodowości. W klasie I Misi na 21 dzieci aż 11 było dwujęzycznych. To na pewno pomaga. Pod tym względem w Holandii jest o wiele trudniej - już kiedyś o tym pisałam. O dziwo, Holendrzy którzy w większości świetnie znają po 2 języki, strasznie się burzą. Nie ma tradycji dwujęzycznego wychowania. Wciąż jeszcze można się spotkać z uwagami w miejscach publicznych skierowanymi do osób mówiących w "pogańskich" językach. Szkołą nie pomaga, ale przynajmniej nie przeszkadza i wykazuje zrozumienie dla naszych zwyczajów w tym względzie. Ale nasze dzieci są jedynymi wielojęzycznymi w swoich klasach, chociaż chodzi do nich po kilkoro dzieci, które mają co najmniej jednego rodzica nie pochodzącego z Holandii. Co kraj to obyczaj - to, co Niemcy przerobili 15 lat temu tu dopiero się rodzi. Nam jest dobrze tak, jak jest. Możemy być dumni z tego, skąd jesteśmy. Myślę, że chociaż moim wielojęzycznym dzieciom teraz jest trochę trudniej, to ostatecznie tylko zyskują. Bo przecież człowiek żyje tyle razy, ile zna języków (podobno to motto autorstwa Goethego - nigdy nie znalazłam oryginalnego źródła).


 - "To bardzo ważne, żeby osoby starające się o azyl w Holandii uczyły się holenderskiego"
- "Wtedy przynajmniej nie dostaniesz zawiadomienia o odmowie w języku, którego nie rozumiesz"

13 marca 2014

Nederlands lekker spreken, czyli holenderski nasz powszedni

Dziś mój przyczynek do projektu językowego Klubu Polek na Obczyźnie. Poznajcie tajniki języka holenderskiego!



Holandia jest krajem stosunkowo jednorodnym językowo. Większość mieszkańców posługuje się językiem niderlandzkim/holenderskim. W zależności od regionu może on brzmieć odmiennie - inaczej mówią mieszkańcy Limburgii, inaczej sąsiedniej Brabancji Północnej, a jeszcze inaczej we właściwej Holandii (prowincje Noord Holland i Zuid Holland). Jednak, o czym niewiele osób wie, w Holandii obowiązuje jeszcze jeden język urzędowy - fryzyjski. Posługują się nim mieszkańcy północnych regionów Holandii (prowincja Fryzja) oraz niewielkiego obszaru Niemiec. Dla reszty Holendrów Fries pozostaje całkowicie niezrozumiały. Dodatkowo w północno-wschodnich rejonach Holandii współistnieje dialekt nedersaksisch, który jest właściwie odmianą niemieckiego.





Większości obcokrajowców język holenderski wydaje się bardzo trudny, wręcz niemożliwy do nauczenia. Kto mówi, że niemiecki brzmi twardo, nie słyszał holenderskiego . Jego nieprzyjemne, ostre brzmienie wynika przede wszystkim z częstego używania głoski "g", wymawianej jako charkoczące "h". Przy bliższym poznaniu holenderski okazuje się nie taki straszny, jak go malują. Ponieważ należy do grupy germańskiej, jest bliski językom skandynawskim oraz niemieckiemu i angielskiemu. Wielu Niemców mówi zresztą, że holenderski to właściwie żaden język, tylko niemiecki kaleczony przez wypełnienie ust ziemniakami, co oczywiście strasznie oburza Holendrów. Tak czy owak dla mnie rzeczywiście holenderski jest mieszanką niemieckiego i angielskiego z małą domieszką francuskiego, co znacząco ułatwia zrozumienie go zwłaszcza w piśmie. W mowie już nie tak bardzo, bo wymowa jest zupełnie inna. 


Część słów jest zbliżona do angielskich, niektóre pochodzą z francuskiego, ale najwięcej jest wspólnych z niemieckim. Niestety zdarzają się tzw. foute vrienden, czyli fałszywi przyjaciele - słowa o podobnej wymowie i pisowni, lecz odmiennym znaczeniu. Co ciekawe, jest też sporo słów polskich pochodzących od holenderskich - większość związanych z handlem oraz żeglugą. Słowa jacht, wachta (wacht), kil (kiel) czy maszt (mast), a także makler (makelaar) mają zdecydowanie holenderskie pochodzenie. Mam wrażenie (chociaż żadnych dowodów na potwierdzenie tej tezy), że także polski czasownik "kupować" pochodzi od słowa "kopen" z języka handlowców. Także do języka angielskiego weszło wiele holenderskich słów - często wcale się tego nie spodziewamy. Najbardziej znane przykłady to cookie (od koekje), sałatka coleslaw (od koolsla, czyli sałata z kapusty), Santa Claus (od Sinterklaas, czyli Św. Mikołaj) oraz ...  Jankes (od typowo holenderskich imion Jan i Kees). Warto również zauważyć, że także żydowski język jidisz  przejął wiele niderlandzkich słów i zwrotów. I wzajemnie: w żargonie amsterdamskim pojawiło się wiele słów pochodzących z jidisz. A więc reasumując, dla poliglotów holenderskie słownictwo nie powinno być problemem. Również gramatyka (poza pewnymi charakterystycznymi konstrukcjami) należy raczej do nieskomplikowanych i przypomina angielską. Najtrudniejsze jest w niej używanie rodzajników. W języku holenderskim rodzaje są 2: męski z rodzajnikiem "de" i nijaki z rodzajnikiem "het". Rodzaju żeńskiego z niewidomych przyczyn nie ma! Niestety nie ma za bardzo reguł rządzących rodzajnikami - trzeba po prostu nauczyć się tego na pamięć. W razie problemów zawsze można użyć zdrobnienia (końcówka -tje, -pje, -kje): Holendrzy maniakalnie zdrabniają wszystko, co można, i to, czego nie można. Mamy więc nie tylko "zusje" (siostrzyczka) czy "broertje" (braciszek), ale także "baby'tje" (bobasek) "wijntje" (winko) i "biertje" (piwko) oraz  "uitje" (wyjście, w znaczeniu wypadu np. do kina, czy wycieczki). Niektóre słowa po zdrobnieniu zmieniają znaczenie, ale zawsze niezależnie od pierwotnego rodzaju zyskują rodzajnik "het", dzięki czemu możemy być pewni, że nie zrobimy foutje (błędu).



W nauce języka holenderskiego najtrudniejsza jest wymowa. Uzyskanie właściwych dźwięków jest niewiarygodnie trudne, zwłaszcza dla Słowian. Również mi, pomimo płynnego władania niemieckim i angielskim, było bardzo trudno. Chociaż Holendrzy wyśmiewają polskie zbitki wielu spółgłosek, tymczasem w ich języku również jest wiele słów, w których bezpośrednio po sobie występuje wiele spółgłosek. Na przykład schlechtstchrijvend (najgorzej piszący) czy herfst (jesień) są po prostu verschrikkelijk (straszne) do wymówienia!!  W tym przypadku najtrudniejsze jest wymówienie dźwięku "sch", który inaczej niż polskie "sz" czy niemieckie"sch", brzmi "sh". W słowach zawierających zbitek "schr" wychodzi z tego dziwaczne dla nas "shr". Niełatwe są dla mnie również zwroty zawierające powtarzające się kombinacje głosek "g" (charkoczące h) i "h" (bezdźwięczne). Również samogłoski mogą sprawiać problemy. Na mnie holenderski robi wrażenie języka samogłosek. Bardzo często spotyka się słowa zawierające nawet 4 samogłoski jedna po drugiej (np. mooie - ładny, gooien - rzucać, uien - cebule, zwaaien - machać). Na dodatek wymowa niektórych kombinacji samogłosek jest wyjątkowo skomplikowana. Na przykład "ui" potrafi połamać język każdego obcokrajowca. 




Początki nauki holenderskiego mogą być trudne. Polacy nieodmiennie wybuchają śmiechem słysząc holenderskie "dzień dobry". A to dlatego, że oprócz prawidłowej formy "goede morgen" (wymawianej hude morhen) popularne jest kolokwialne "goeie morgen", które oczywiście należy wypowiedzieć "huje morhen". Kolejny problem może pojawić się przy wynajmowaniu mieszkania. Tu z kolei pękają ze śmiechu Holendrzy słysząc obcokrajowca chcącego "hoeren" (wymowa: churen, słowo oznacza dziwkę), podczas gdy zamierzał "huuren" (wymowa jak z niemieckim umlautem: ch
üren, wynająć). 



Jak sobie z tym trudnym językiem radzę ja i moja rodzina? Daje się żyć. Udało się nam opanować go na tyle, żeby móc w miarę swobodnie komunikować się z otoczeniem. Ale oczywiście po niecałych 3 latach w Holandii nie jest to jeszcze całkiem NASZ język. Nasza sytuacja językowa jest w ogóle dość skomplikowana, mimo że i ja i mąż pochodzimy z Polski. Kilkukrotne przeprowadzki sprawiły, że w naszym życiu współistnieją aż 4 języki. Jak bardzo się przenikają, który dla kogo jest najważniejszy - to temat rzeka. A ponieważ mój post i tak już jest długi, nie będę Was zanudzać. Wkrótce suplement - tam skomentuję naszą wielojęzyczność. A więc do następnego posta!


A zainteresowanych tematem języków i wielojęzyczności zapraszam do przeczytania postów innych członkiń Klubu Polek na Obczyźnie.




10 marca 2014

Polski kulturalny Dzień Kobiet w Holandii

Lata świetlne nie byłam w teatrze - niestety moja Druga Połówka odmawia udziału z powodów językowych. W grę wchodziła więc tylko opera, bo tu tekst ma niewielkie znaczenie. No i musicalowe produkcje z udziałem naszej córki (tu tekst też zresztą się nie bardzo liczy). 

Ten smutny los zmieniła ostatnia sobota: przyjaciółka wyciągnęła mnie na polskie przedstawienie w Utrechcie. Babskie wyjście na Dzień Kobiet i jednocześnie nasz pierwszy kontakt z polską kulturą w Holandii. A także z polskimi organizacjami i "starą Polonią". Imprezę zorganizowało stowarzyszenie Scena Polska w Holandii (Pools Podium), które od wielu lat promuje tu polską kulturę, zwłaszcza teatr i film. Organizuje przeglądy polskich filmów (na pewno już ich nie opuszczę!) oraz co jakiś czas sprowadza warte obejrzenia przedstawienia. 






Tym razem był to monodram irlandzkiej autorki Geraldine Aron w reżyserii Jerzego Gruzy i wykonaniu Krystyny Podleskiej "Mój boski rozwód" ("My brilliant divorce"), grany przez panią Krystynę w Polsce od lat. Zabawna opowieść pięćdziesięciolatki zamienionej przez męża na nowszy model o jej przeżyciach związanych z rozwodem. Małżeństwo w rozsypce, dorosła córka wyprowadza się do chłopaka, a matka krytykuje każdy ruch Angeli. Bohaterka próbuje poskładać swoje życie i odnaleźć się na nowo, o czym opowiada widzom, co chwila wcielając się w rolę kolejnych osób z nią związanych. Mocno refleksyjnie - ach ta kobieca logika! Ale też spora doza ironii i komizmu - bohaterka ma do siebie duży dystans i chwilami sama z siebie drwi. Do tego osobowość aktorki z jej poczuciem humoru i komediowymi predyspozycjami z jednej strony, a pewną dziewczęcą naiwnością z drugiej, otrzymujemy sztukę lekką, kobiecą, ale i dynamiczną i miejscami śmieszną. Mnie zresztą Krystyna Podleska nieodmiennie kojarzy się z kultową rolą w "Misiu" Barei. Jednym słowem w sam raz na Dzień Kobiet. 


Z niewiadomych powodów nie mogę dodać filmu, więc tylko link: http://youtu.be/PRRghSx-Occ )



Świetny wybór pań z Polskiej Sceny! Doceniony zwłaszcza przez kobiety, które zjawiły się tłumnie. Niewielki Theater Kikker pękał w szwach (drugie przedstawienie zaplanowane pierwotnie po angielsku, zostało też wykonane po polsku, tyle było chętnych). Przedstawienie połączono z dodatkowymi uroczystościami: Przed spektaklem dwie długoletnie propagatorki polskiej kultury odebrały z rąk pana ambasadora RP ordery za swoje zasługi. Po przedstawieniu nadszedł czas na nieformalne spotkanie przy winie i pączkach (bardzo smaczne!, sponsorowane przez jeden z polskich sklepów w Utrechcie). Wszystkie panie zostały obdarowane kwiatami (jednak przyjemnie jest ten Dzień Kobiet obchodzić!). Pani Krystyna okazała się bardzo miłą i bezpośrednią rozmówczynią, z zapałem udzielającą się towarzysko, choć czekało ją jeszcze kolejne przedstawienie. I tylko nie udało się nam nawiązać żadnych innych kontaktów - w teatrze mało młodych osób, większość to świetnie się nawzajem znające panie od wieków mieszkające w Holandii. Śladowa liczba mężczyzn podpowiada mi, że większość to żony Holendrów, nieraz już z dorosłymi córkami. 

Po spektaklu kontynuowałyśmy babski wieczór. Wieczór był tak piękny, że szłyśmy sobie piechotą - nie, nie do domu, bo chyba by nam prawie całą noc zajęło. Ale wykorzystałyśmy wiosenną pogodę i atrakcje wielkiego miasta. Aniu, dzięki za pomysł, było świetnie! Fajnie, że są takie imprezy, miło jest mieć kontakt z polską kulturą - pozdrawiam Pools Podium. Może kolejne wydarzenia kulturalne staną się miejscem spotkań także nowego pokolenia holenderskich Polaków - co Wy na to, dziewczyny? Próbowałyśmy się już kiedyś umówić na blogu Justyny.


7 marca 2014

Szybka ewolucja

źródło tu
Dola holenderskiej kobiety jest zdecydowanie do pozazdroszczenia - zresztą pisałam już o tym z odpowiednią dawką zazdrości. Przede wszystkim ze względu na zaawansowane partnerstwo w domu. Co w połączeniu z możliwością realizowania się w życiu zawodowym oraz rozbudowanym systemem opieki nad dziećmi wydaje się być wprost rajem. Oczywiście nie jest. Gdy mężczyzna gotuje i opiekuje się dziećmi kobieta myje samochód, wierci dziury w ścianach, no i nie może liczyć na to, że ktoś otworzy dla niej drzwi lub pomoże dźwigać siaty. Perspektywy zawodowe oznaczają także pracę do późnych godzin (nawet gdy kobieta pracuje w niewielkim wymiarze tygodniowym pracodawcy preferują pracę przez 2-3 dni do oporu), bardzo krótkie urlopy macierzyńskie, a w przyszłości brak możliwości korzystania z dobrodziejstw emerytalnych po mężu. Kij ma jak zwykle dwa końce. 

4 marca 2014

Karnawał? Nie łapiemy się

Trwa karnawał. Niestety, nie u nas.

Lata pobytu w Niemczech zrobiły swoje: przyzwyczailiśmy się do świętowania karnawału w ichnim głośnym i kiczowatym stylu. Chociaż tylko krótko mieszkaliśmy w NRW, gdzie tradycja bije na głowę inne regiony, to i później karnawałowych atrakcji nie brakowało. W Würzburgu działo się całkiem ostro, parada był zawsze dość pokaźna. W Stuttgarcie już skromniej i tylko co drugi rok. Ale przynajmniej dzieci bawiły się na całego - tydzień przebieranek w przedszkolach i szkołach, bale kostiumowe itp. 


I tego nam w Holandii brakuje. Bo karnawał świętowany jest hucznie tylko na południu. Przoduje Limburgia, gdzie tradycje są bardzo zbliżone do niemieckich. W końcu to tylko przez miedzę. Stolicą karnawału jest Maastricht, ale i w innych miastach odbywają się wielkie parady. Limburski karnawał trwa od niedzieli do wtorku, zwanego Vastenavond (czyli wigilią postu). Na ten czas władzę w mieście (albo wsi) przejmuje Prins Carnaval, czyli książę karnawału. Nieco inne zwyczaje są w bardziej zachodniej części Noord Brabant, gdzie karnawał świętowany jest po flamandzku. Tych zwyczajów nie znam w ogóle, więc nie powinnam komentować. 


A u nas? Po prostu wielkie nic. Tylko niektóre szkoły katolickie urządzają dzień przebierańca, a tam gdzie jest silna parafia katolicka można się spodziewać jakiegoś balu kostiumowego i skromnej parady. I tyle. Resztę możemy sobie pooglądać w mediach. Albo i nie. W tej chwili ze zrozumiałych względów media koncentrują się na Ukrainie. Do tego jeszcze rozdanie oskarów i relacje z karnawału odsunęły się na plan bardzo daleki. Poprzestano na komentowaniu wypadków i niebezpieczeństw. Jak zwykle chodzi głównie o ilość spożywanego alkoholu. W tym roku wprowadzono nowe przepisy. Zakaz palenia i picia obowiązuje teraz do ukończenia 18 lat (wcześniej papierosy i piwo mogła kupować młodzież powyżej 16 lat). Wraz z podniesieniem granicy wiekowej wprowadzono też wysokie kary, także dla organizatorów imprez masowych. W razie złapania nieletnich uczestników imprezy na piciu organizator musi zapłacić ponad 1000 euro, a przy recydywie straci możliwość organizowania imprezy w kolejnym roku. Taka sankcja może być skuteczna. Ale z drugiej strony jest pewne jak w banku, że na tak dużej imprezie, jak na przykład parada w Maastricht, znajdzie się paru pijanych nastolatków. A jak tu zabronić organizowania parady? Toż to świętokradztwo i na pewno byłyby masowe protesty. 


A więc kolejny karnawał bez nas. Szkoda, tęsknimy...




źródło tu
źródło tu
źródło tu
źródło tu
źródło tu


2 marca 2014

Poczuj się jak we własnym ciele, czyli muzeum Corpus

Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Holendrzy są mistrzami w tworzeniu muzeów bez eksponatów. Tym razem odwiedziliśmy Corpus w Leiden. Miejsce to polecano nam już wielokrotnie i wielkim entuzjazmem, więc namierzaliśmy się od dawna, ale musieliśmy poczekać aż najmłodszy członek rodziny osiągnie poważny wiek 8 lat. A kiedy w końcu ta chwila nadeszła, okazało się, że Corpus w czasie zimowych ferii był tak oblegany, że nie sposób było zarezerwować biletów. 

Tym razem się udało. Corpus, jak sama nazwa wskazuje, jest muzeum prezentującym ludzką anatomię. Główna atrakcja polega na spacerowaniu po wnętrzu człowieka. Już z zewnątrz budynek robi wrażenie, bo ma kształt człowieka. Tego wielkoluda widać wyraźnie z autostrady przy wjeździe do Leiden. Na razie stoi właściwie na polu, na którym powstaje powoli nowa część bio-parku. 





W środku na zwiedzających czeka kompletnie urządzone "wnętrze" człowieka. No, może nie całkiem, bo ciało to składa się tylko z kilkunastu organów, znanych bliżej każdemu laikowi. Wchodzimy od dołu, podobno przez kolano, ale otwór wejściowy robi zupełnie  inne wrażenie. No cóż, patrząc z zewnątrz na budynek widzimy kolano i anus (ulubione słowo mojej córki świeżo nabyte w ramach rozwijania słownictwa w szkole) na tym samym poziomie, więc łatwo się pomylić. A potem wędrujemy sobie przez macicę (ten wielkolud to raczej on, więc widzę tu pewną nieścisłość), układ pokarmowy, płuca, serce, aż do głowy, gdzie odwiedzamy jamę ustną, ucho i oko, żeby efektownie zakończyć wycieczkę w mózgu. W każdym "organie" czekają edukacyjne filmy połączone z efektami dźwiękowymi oraz zapachowymi. Całość wygląda dość realistycznie i robi spore wrażenie, zwłaszcza na osobach słabo zorientowanych w temacie. To właśnie dlatego nie zaleca się odwiedzin dla dzieci poniżej lat 8 i w ogóle nie wpuszcza maluchów poniżej  lat 6. Ale mówiąc szczerze dzieci, które oglądały już podobne prezentacje (choćby filmy z serii "Było sobie życie" - moje dzieciaki są wielkimi fanami), na pewno się nie wystraszą.




Po przejściu całej trasy przechodzimy do części bardziej tradycyjnej. Jest  to oparta na prezentacjach komputerowych i planszach ekspozycja prezentująca kolejne ciekawostki dotyczące ludzkiego organizmu, zdrowego odżywiania i aktywnego sposobu życia. Dla młodszych trochę nudnawo, bo trzeba dużo czytać. Na szczęście informacje są w większości przedstawione w formie porównań liczbowych, więc są zrozumiałe nawet dla dzieci. Do tego trochę kwizów i gier. Dla odprężenia można skorzystać ze sprzętów fitness i przekonać się, jak długo trzeba pedałować, żeby spalić ciasto (np. to z kawiarni na górze) albo urządzić zawody rowerowe. 





W sumie wycieczkę uznaliśmy za przyjemną, ale moja ocena jest ambiwalentna. Dzieciom zdecydowanie najbardziej podobała się podróż przez człowieka, ale reszta była zbyt monotonna - z wyjątkiem gier sportowych i wymagających nieco aktywności ruchowej. Z kolei nam muzeum wydało się nieco infantylne, no ale to może mieć związek z profilem zawodowym. Na twarzach innych zwiedzających było widać zainteresowanie i spore zaangażowanie. Nie polecam speurtochtu dla dzieci - dużo czytania, zero aktywności, czysta edukacja. Ogólnie: warto raz zobaczyć, ale niekoniecznie trzeba tam wrócić. Zwłaszcza, że cena powala: 16,75 dorośli, 14,25 dzieci to ceny online, w kasie jeszcze drożej. Plus opłata za parking. Na dodatek nie obowiązuje tu museumkaart. Trzeba też pamiętać, że w Corpus musimy mieć bilety na konkretną godzinę - na trasę człowieka wpuszczane jest 16 osób co 8 minut. Cała grupa porusza się razem i w określonym tempie. Po zejściu z trasy nie można już na nią wrócić i ponownie obejrzeć interesujących części. Z drugiej strony jak zwykle w takich razach podziwiłam kreatywność twórców muzeum - to świetny przykład tego, jak z niczego zrobić wielką atrakcję turystyczną przyciągającą tłumy. W Holandii to potrafią.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...