16 marca 2014

Wielojęzyczność w naszym domu

W ramach projektu językowego Klubu Polek pisałam kilka dni temu o języku holenderskim. Dziś mały suplement o językach w mojej rodzinie. Teoretycznie jesteśmy narodowościowo jednorodni. I ja i moja Druga Połówka pochodzimy z Polski. Ale od lat mieszkamy poza jej granicami, na dodatek często się przeprowadzamy i stąd spore zamieszanie w językach. Nasze dzieci nigdy nie mieszkały w Polsce – większość swojego życia spędziły w Niemczech (tam zresztą mieszkaliśmy aż w 3 różnych landach, co przekłada się na trzy różne dialekty). Od prawie 3 lat mieszkamy w Holandii. To wszystko złożyło się na efekt w postaci używania w sumie czterech języków (dzieci na razie działają w trzech).


W przypadku mnie i mojego męża sytuacja jest dość jasna. Naszym językiem jest zdecydowanie polski. Mąż nie ma wielkiego talentu językowego, i niemiecki i holenderski zna o tyle o ile i niezbyt chętnie używa. Właściwie tylko zmuszony sytuacją, z czasem takie sytuacje będą coraz częstsze także w domu. Jeśli może, zarówno w pracy, jak i w towarzystwie, porozumiewa się po angielsku. Angielski jest też  jedynym językiem, w jakim czyta i ogląda filmy. I nie przeszkadza mu to na co dzień. Ze mną jest trochę inaczej. Kiedy nie rozumiem, o czym rozmawia się wokół mnie (choćby chodziło o obcych ludzi na ulicy), czuję się nieswojo. W każdym nowym miejscu próbuję się zintegrować i znaleźć znajomych. Lokalnych znajomych. A nic tego nie ułatwia bardziej niż znajomość lokalnego języka. Stąd moja silna motywacja do nauki. Chociaż najczęściej jest to nauka indywidualna - nie cierpię kursów - i niestandardowa. Bo uczę się po prostu ze słuchu. Staram się rozmawiać z ludźmi albo po prostu podsłuchuję. Z każdej rozmowy zostaje na trwale jakiś zwrot, który potem powtarzam wytrwale do znudzenia. W efekcie mówię płynnie po niemiecku i przyzwoicie, chociaż bardzo prosto, po holendersku. Ale moja znajomość języków jest mocno intuicyjna. Z wytłumaczeniem komuś zasad mam duże problemy; po prostu wiem, że każdy Niemiec/Holender w danej sytuacji powiedziałby tak a nie inaczej. W Niemczech mieszkała dużo dłużej i pracowałam na uniwersytecie, co wymagało nauczenia się również przyzwoitego wygłaszania wykładów i pisania sprawozdań. Po prawie 8 latach naprawdę dobrze "czuję" ten język. Do tego stopnia, że mogę rozmawiać także z dziećmi, nawet własnymi (z dziećmi zawsze mi trudniej się porozumieć w obcych językach), swobodnie oglądać filmy, czytać książki. No, może z wyjątkiem Herty Müller... Tu małą dygresja: Kiedy poczułam się z moim niemieckim w miarę pewnie, postanowiłam przeczytać pierwszą książkę. No i wybrałam "Das Herztier" Herty Müller - było to niedługo po jej Noblu. Zabrałam ją na urlop i czytałam na plaży. Szło opornie, a kiedy po jakiś 50 stronach mąż zapytał, o czym ta książka, odpowiedziałam, że nie wiem. Po prostu w ogóle prawie nic nie zrozumiałam. Ale innej nie miałam, więc czytałam dalej. Dopiero po 120 stronach w miarę zaczaiłam dziwny sposób narracji, przeplatające się wątki. Ale do końca nie mogłam zrozumieć wplecionych w tekst krótkich wierszy. Trochę rozczarowana swoimi umiejętnościami poskarżyłam się tacie, a on na to: "Wiesz, też sobie kupiłem Müller, tylko że po polsku. Przeczytałem, ale nic nie rozumiem". Potem było już tylko lepiej. Dziś czytam także po holendersku, ale trwa to naprawdę dłuuugo. Wieczorem oglądam 3 razy wiadomości. Niestety niemiecki i holenderski ciągle jeszcze mi się mieszają. Najśmieszniejsze jest to, że podobno mam silny niemiecki akcent. Sama go nie słyszę, ale pewnie w połączeniu z moją skłonnością do stosowania niemieckiej składni musi się rzucać w oczy, bo wiele osób zwraca na to uwagę.

A co z dziećmi? Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć, jaki język jest ich językiem ojczystym. Misia (10) urodziła się w Polsce i spędziła tam ponad pół roku w czasie, kiedy uczyła się mówić. Polski był więc jej pierwszym językiem i mówiła już zdaniami złożonymi podrzędnie i miała spory zasób słownictwa, kiedy zaczęła się uczyć niemieckiego w wieku prawie 3 lat. Ale już po 2 latach jej niemiecki był doskonały. W przedszkolu szybko przestano oceniać jej postępy według schematu dla dzieci z "Migrationshintergrund" ("tłem migracyjnym", fajny eufemizm, prawda?). W szkole radziła sobie świetnie i kiedy wyjeżdżaliśmy z Niemiec (miała 8 lat) niemiecki był jej językiem dominującym. To po niemiecku mówiła do siebie i w tym języku miała sny. Dziś mówi świetnie po holendersku, niemieckiego nie zapomniała, a jej polski wciąż świetnie się rozwija. W każdym języku mówi bez akcentu. Wciąż mówi do siebie po niemiecku, ale śni już w różnych językach. Pisze najlepiej po holendersku, czyta też, ale po niemiecku również nie jest źle. Najtrudniej jej czytać i pisać po polsku - efekt braku nauki szkolnej. Marcin (8) był od początku dwujęzyczny. Zaraz po słowach "mama" i "tata" przyszło "nein" i "lecker" (smaczny). Potem były 2 słowa polskie, dwa niemieckie. Zawsze równolegle, raz jeden język raz drugi wysuwał się na prowadzenie. Niestety Marcin nie miał takich zdolności jak Misia, uczył się mówić z mozołem, wymagał pomocy logopedy. Po  przeprowadzce do Holandii pierwszy rok był dla niego bardzo trudny. Dziś mówi dobrze po holendersku, czasem łatwiej mu opowiedzieć w tym języku jakieś zdarzenie. Twierdzi, że zapomniał niemiecki, co nie jest prawdą: w Niemczech potrzebuje około godziny, żeby się przestawić. Czytać nie lubi po niemiecku, bo nie załapał się na niemiecką szkołę. Za to sam intuicyjnie czyta po polsku (bez żadnej nauki), tylko z pisaniem gorzej. Nie lubi też rozmawiać przez telefon, to każdy język sprawia mu trudności.

Moje dzieci świetnie przystosowują się do sytuacji. Między sobą mówią dziś po polsku, chyba, że w towarzystwie innych dzieci - wtedy przechodzą na holenderski (kiedyś rozmawiali ze sobą tylko po niemiecku, także gdy byli sami). W Polsce mówią  do wszystkich po polsku, w Niemczech po niemiecku. oglądają filmy na dvd w każdym języku, telewizyjne kreskówki po holendersku, a programy informacyjne i popularnonaukowe po niemiecku. Najśmieszniejsze jest, jak zmieniają język dostosowując go do dźwięków otoczenia: co wieczór włączają swoją ulubioną niemiecką telewizję KiKa i automatycznie zmieniają język z polskiego na niemiecki. Po wyłączeniu telewizora kończą wypowiedź już po polsku. Misia świetnie wyłapuje całe zdania po angielsku, francuski i hiszpańsku. A najważniejsze, że nie mają oporów przed żadnym językiem - niedawno byliśmy w Belgii, gdzie kilka razy zdarzyło nam się być w restauracji, w której obsługa nie znała ani angielskiego, ani niemieckiego, ani holenderskiego. Konkluzja naszych dzieci wręcz przeciwna do naszej: "Mamusiu, chyba powinniśmy zacząć się uczyć francuskiego!"

A więc chyba możemy powiedzieć, że jesteśmy wielojęzyczni. Nam jeszcze wiele brakuje, ale jesteśmy bardzo dumni z dzieci. W naszym przypadku ich wielojęzyczne wychowanie udało się bez specjalistów, polskiej szkoły, a nawet zbytniego zainteresowania tym tematem. Wystarczyła konsekwencja w stosowaniu metody "jedna osoba - jeden język" i dużo książeczek i filmów w obu językach. Plus brak oporów przed otoczeniem. Tu muszę pochwalić Niemców - tylko przez krótki czas mieszkania w Aachen słyszeliśmy pod naszym adresem komentarze typu "jesteś w Niemczech, mów po niemiecku" Później, w Bawarii i BW nigdy się to nie zdarzało. Wychowawcy i nauczyciele byli dobrze przeszkoleni i wspierali rodziców wielojęzycznych dzieci w ich wysiłkach. Nikogo na ulicy nie raziły rozmowy w obcym języku. Nawet dla dzieci nie było to problemem. Może mieliśmy szczęście, bo Stuttgart to duże i otwarte miasto, w którym dziś już 26% mieszkańców oraz 51% dzieci ma "Migrationshintergrund". W przedszkolu na 120 dzieci było 33 narodowości. W klasie I Misi na 21 dzieci aż 11 było dwujęzycznych. To na pewno pomaga. Pod tym względem w Holandii jest o wiele trudniej - już kiedyś o tym pisałam. O dziwo, Holendrzy którzy w większości świetnie znają po 2 języki, strasznie się burzą. Nie ma tradycji dwujęzycznego wychowania. Wciąż jeszcze można się spotkać z uwagami w miejscach publicznych skierowanymi do osób mówiących w "pogańskich" językach. Szkołą nie pomaga, ale przynajmniej nie przeszkadza i wykazuje zrozumienie dla naszych zwyczajów w tym względzie. Ale nasze dzieci są jedynymi wielojęzycznymi w swoich klasach, chociaż chodzi do nich po kilkoro dzieci, które mają co najmniej jednego rodzica nie pochodzącego z Holandii. Co kraj to obyczaj - to, co Niemcy przerobili 15 lat temu tu dopiero się rodzi. Nam jest dobrze tak, jak jest. Możemy być dumni z tego, skąd jesteśmy. Myślę, że chociaż moim wielojęzycznym dzieciom teraz jest trochę trudniej, to ostatecznie tylko zyskują. Bo przecież człowiek żyje tyle razy, ile zna języków (podobno to motto autorstwa Goethego - nigdy nie znalazłam oryginalnego źródła).


 - "To bardzo ważne, żeby osoby starające się o azyl w Holandii uczyły się holenderskiego"
- "Wtedy przynajmniej nie dostaniesz zawiadomienia o odmowie w języku, którego nie rozumiesz"

8 komentarzy:

  1. wielojęzyczne dzieci to skarb :)

    OdpowiedzUsuń
  2. serdecznie gratuluję i podziwiam .. u mnie moje córki rozumieją biernie po polsku i rozmawiają z Dziadkami po polsku .. do mnie zawsze odpowiadają po angielsku choć od wielu lat mówię do nich po polsku .. ale cieszę się, że chociaż rozumieją :^)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety wiele dzieci tak ma. Po prostu łatwiej i nie chcą odstawać od otoczenia. W mieszanych rodzinach też jest chyba trudniej. Ale skoro z dziadkami rozmawiają po polsku, to chyba nie taki bierna ta znajomość!

      Usuń
  3. Bardzo, bardzo ciekawy artykuł. Do zobaczenia przy kolejnym. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Brawo! Zdolne dzieci, zwłaszcza córeczka. Na pewno znajomość tylu języków przyda im się w życiu. Ponoć opanowanie każdego kolejnego języka obcego jest już łatwiejsze. Najważniejsze, że dzieci chcą się uczyć:) No i rzeczywiście najłatwiej nauczyć się języka obcego żyjąc w danym kraju...
    Mądre motto "Człowiek żyje tyle razy, ile zna języków." Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dzięki!. Teraz sytuacja się zmienia: Misia zaczęła chodzić do szkoły średniej. A tam od razu 3 języki (jeden już zna) i poziom niesamowity. Już podręczniki zrobiły na mnie wrażenie: w pierwszym rozdziale od razu długie teksty. A praktyka jeszcze lepsza: mają native speakera od każdego języka, który co tydzień indywidualnie pracuje z czwórką dzieci. I po niecałych 3 tygodniach Misia potrafi już przeprowadzić krótką rozmowę po francusku. Za rok będzie gadać jak nic. Chyba muszę zacząć się uczyć razem z nią. Może w końcu coś z tego języka załapię.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...