31 grudnia 2014

Rijksmuseum

Jak wiecie jestem wielką fanką holenderskich muzeów. A czy może być lepszy czas na ich odwiedzanie niż zimowe dni? Kiedy pogoda nie zachęca do przebywania na powietrzu a wokół nie ma ciekawszych propozycji kulturalnych (herezja!). A więc znowu muzeum. Ale tym razem byłam twarda - coś dla nas, nie dla dzieciaków. A więc Rijksmuseum, czyli amsterdamskie Muzeum Narodowe. Miałam po temu szczególny powód - pewną wystawę czasową, która zakończy swój żywot 11 stycznia, a więc trzeba się spieszyć.  Muszę powiedzieć, że wahaliśmy się już od kilku tygodni: jechać, nie jechać... Wiadomo, wycieczka na cały dzień, coś tam też kosztuje, a dzieciaki będą się nudzić. Ale niepodziewanie w sukurs przyszła nam Misia. Tak, to już chyba pierwszy pozytywny efekt dojrzewania - nieco zmienione zainteresowania. Misia nie od dziś interesuje się sztuką, ale do tej pory zwykle własną. Tymczasem jednak przeszła w szkole podstawowe szkolenie prawdziwego Holendra i postanowiła na własne oczy zobaczyć arcydzieła holenderskiego malarstwa, z którymi teoretycznie, aczkolwiek dokładnie, zapoznała się w szkole. Swoją drogą to bardzo ciekawe: temat Złotego Wieku, a zwłaszcza rozwoju kulturalnego i sztuki jest szeroko omawiany co roku na lekcjach historii. Zgodnie z tutejszym modelem kształcenia nie ma mowy o żadnych bitwach, polityce, tylko o sprawach handlowych i sztuce. Nazwiska takie jak Rembrandt van Rijn, Jan Steen czy Johannes Vermeer są więc 11-latkom znane świetnie. No i super, a więc Rijksmuseum!

Aż wstyd się przyznać, że jeszcze tam nie byliśmy. A przecież mieszkamy w Holandii już ponad 3 lata. Na swoje usprawiedliwienie mamy jednak ... remont obiektu. Trwał on ponad 10 lat i zakończył się wspaniałym otwarciem w kwietniu 2013. 



Ceremonia otwarcia Rijksmuseum po przebudowie ze spektakularnymi fajerwerkami w barwach narodowych (źródło)

Uff, czyli jednak tylko rok nam zajęło podjęcie tematu. A jeszcze biorąc pod uwagę, że ze względu na zwiększone zainteresowanie zaraz po otwarciu (zwłaszcza, że przez CAŁY PIERWSZY DZIEŃ można było wejść za darmo - co już kiedyś wyśmiałam), kiedy to nie należało się tam pchać, to nawet krócej. 


Wycieczkę rozpoczęliśmy od podziwiania Museumplein, czyli Placu Muzealnego, który jest ogromny - zawsze mnie ciekawi, dlaczego tacy Holendrzy na przykład potrafili przed ponad 130 laty projektując ten fragment miasta przewidzieć, że z czasem może się pojawić potrzeba zbudowania kolejnych gmachów, a może nawet czegoś więcej jak np. parking, a w Polsce nigdy nie daje się takich spraw antycypować. Na Museumplein stoją dziś 3 muzea: oprócz Rijksmuseum także Stedelijk Museum Amsterdam, czyli Muzeum Miejskie, którego nigdy nie zwiedzałam, oraz muzeum van Gogha - dla wielbicieli impresjonizmu oczywisty mus (byłam bardzo dawno). Plus jeszcze filharmonia. Jest i parking podziemny, ale muszę powiedzieć, że parkowanie tam to porażka - za czas spędzony w muzeum zapłaciliśmy 28 euro!!, co jest najwyższą kiedykolwiek zapłaconą przez nas stawką za tak krótki okres. Nie polecam.


Samo Rijkmuseum prezentuje się pięknie już z oddali. Wielki monumentalny budynek, nieco eklektyczny w formie. 



źródło
Ten widok, który pewnie każdy zna, bo wraz z napisem służy turystycznej promocji miasta, mówi sam za siebie. Niestety, żeby podziwiać tę perspektywę, trzeba pojawić się na placu o świcie. O innych porach napis obsiadają turyści i wygląda raczej tak:




Fajny jest za to  pomysł urządzenia w tym miejscu lodowiska, z górującym nad nim mostkiem, który umożliwia jednak oglądanie gmachu Rijksmuseum z większej odległości. 





Ciekawostką jest, że przez muzeum prowadzi ścieżka rowerowa, dzięki której nie trzeba okrążać placu. Podobno pomysł władz, aby ją zlikwidować w trakcie remontu, wywołał spore protesty i trzeba było się z decyzji wycofać. 


Przebudowa niewątpliwie wydobyła cały blask Rijksmuseum. Już sam budynek robi wrażenie. Zwłaszcza ogromny westybul i Wielka Galeria (o której później). Jako że byliśmy tam w okresie Bożego Narodzenia mogliśmy podziwiać wirtualną choinkę prezentowaną przy wejściu - można ją zobaczyć również z zewnątrz. 








Co do ekspozycji, to Rijksmuseum jest właścicielem olbrzymiej kolekcji holenderskiej sztuki, która przez wieki była bardzo płodna. Kolekcja liczy chyba kilka milionów egzemplarzy, choć oczywiście duża część znajduje się w magazynach. Nie wiem, jaka była organizacja muzeum przed renowacją - podobno zbiory były podzielone tematycznie. Aktualnie są uporządkowane chronologicznie, co moim zdaniem bardzo ułatwia oglądanie. Ciekawym zabiegiem jest poprowadzenie galerii w formie pasaży okrążających piętra. Pomiędzy galeriami są przejścia, co może nieco utrudniać orientację, ale umożliwia urozmaicenie sobie zwiedzania przez płynne przechodzenie z jednego okresu historycznego do innego. 


W Rijksmuseum jest co oglądać. Tak dużo, że trudno wszystko opisać. Zresztą przyznam, że nie udało się nam w jedno popołudnie obejrzeć całości. Nie chcieliśmy zniechęcić dzieci, a tak będziemy jeszcze mieli pretekst, żeby wejść tam ponownie. Oprócz malarstwa prezentowane są rzeźby, porcelana (zwłaszcza z Delft), sztuka kolonialna, broń. 












Największą chlubą muzeum jest kolekcja obrazów mistrzów malarstwa Złotego Wieku. Jest on pięknie wyeksponowana w tzw. Wielkiej Galerii na drugim piętrze. W olbrzymim pasażu same arcydzieła: Jan Steen, Frans Hals, Jacob van Ruisdael i oczywiście Rembrandt van Rijn - mistrzowie światła i detali. Portrety jak żywe, martwe natury jak na zdjęciach. I perła w koronie: "Straż nocna" wielka jak "Bitwa pod Grunwaldem". 






Jedyny mankament to tłumy. Rijkmuseum jest popularne jak paryski Luwr, dlatego pełne turystów z całego świata. w 2014 odwiedziło je ponad 2,5 miliona osób. Ale w ludzkiej ciżbie nie brakuje też tubylców (w tym roku 55%) - Holendrzy są niezwykle dumni ze swojej sztuki i chyba nie ma osoby, która by choć raz Rijksmuseum nie odwiedziła. Włączając dzieci, które jak widać przygotowanie dostają w szkole - a muzeum pozwala im obcować ze sztuką całkowicie za darmo. To ewenement w kraju, gdzie zarobić można zawsze i na wszystkim! Chociaż bilety do Rijksmuseum są dość drogie (aktualnie 17,50 euro, co jednak w porównaniu do mniej zasobnych muzeów nie jest jednak ceną wygórowaną), to w przeciwieństwie do wszystkich muzeów w kraju wstęp dla dzieci jest wolny. Może to dobry sposób na budzenie dumy narodowej. Szczęśliwi posiadacze museumkaart, czyli rocznych abonamentów muzealnych, też wchodzą bez dopłaty i bez kolejki, co może oznaczać znaczną oszczędność czasu. Jeśli ktoś takiej nie posiada, warto zaopatrzyć się w bilet wcześniej, np. przez internet - wtedy tez ominiemy kolejkę. 


O tym, co jeszcze obejrzeliśmy w Rijksmuseum, w następnym poście. Niewątpliwie jest to miejsce, które warto obejrzeć - robi wrażenie nawet na osobach, które z historią sztuki nie mają po drodze.


Straż nocna - Rembrandt
Straż nocna - Rembrandt
Dzień Świętego Mikołaja - Jan Steen
Martwa natura z książkami - Jan Lievens
Martwa natura z serami - Floris Claesz van Dijck
Martwa natura ze złotym pucharem - Willem Claesz Heda
Stary ratusz w Amsterdamie - Pieter Jansz Saenredam
Wesoła rodzina - Jan Steen
Mleczarka (Het melkmeisje) - Johannes Vermeer
Kobieta czytająca list - Johannes Vermeer
Widok na domy w Delft (Uliczka) - Johannes Vermeer

28 grudnia 2014

Świąteczny prezent

Święta, Święta i po Świętach... Czas odpoczynku się kończy, pora zabierać się za pracę, również nad blogiem. Ale zanim pojawi się nowy dłuższy wpis, chciałabym się z Wami podzielić prezentem, który otrzymałam od Rafała, nieznanego mi wcześniej czytelnika ze Stuttgartu.

No właśnie, ze Stuttgartu... Jak wiecie (w każdym razie stali czytelnicy), ze Stuttgartem łączy mnie wiele. Ciągle jeszcze tęsknię za tym miastem, w którym spędziłam kilka pięknych lat i mam wielu przyjaciół. Niestety rzadko tam bywam, z reguły raz w roku i tym razem muszę jeszcze na to poczekać. Ale chętnie znalazłabym się tam chociaż na chwilę. Właśnie w grudniu. No, może raczej przed Świętami, bo same Święta wolałabym spędzić z rodziną w Gdańsku. Ale grudzień to właśnie taki czas, który w Niemczech jest zawsze barwny i zapada w pamięć, bo to czas licznych spotkań z przyjaciółmi, znajomymi, kolegami z pracy, klubów i stowarzyszeń. Spotkań przy Glühwein-ie, najczęściej na świątecznych jarmarkach. Weihnachtsmarkt to cała instytucja. Instytucja, której bardzo mi w Holandii brakuje. Tutaj też są jarmarki, ale z reguły trwają jeden dzień i to raczej za dnia. I bardziej chodzi w nich o zakup prezentów czy ozdób niż o wspólne spędzenie czasu, jak to jest w Niemczech. Nie mają też takiego uroku; byle jakie stragany i brak jakichkolwiek odniesień do Bożego Narodzenia (typu szopki) jakoś nie pozwalają mi czuć się tam dobrze. Po prostu nie jest "gezellig", a tym bardziej "gemütlich". W zeszłe Święta załapaliśmy się przynajmniej  na coś przypominającego Weihnachtsmarkt w centrum Amsterdamu. Tylko namiastka, ale zawsze coś. Tym razem musieliśmy się zadowolić żałosnym festynem na Museumplein i lokalnym erzacem. Nie złożyło się niestety, żeby udać się na prawdziwy jarmark.

I oto w Święta zaglądam do poczty, a tam niespodzianka! Z mojego kompa wyskakują jak z pudełka zdjęcia tegorocznego Weihnachtsmarktu w Stuttgarcie. Przysłał je Rafał, mieszkający tam i czytający mojego bloga. Zrobiło mi się bardzo miło. Nie tylko dlatego, że mogłam zobaczyć stuttgarcki Markt, którego nie dane mi było obejrzeć w naturze już od lat czterech. Ale też dlatego, że wspaniale jest czuć kontakt z czytelnikami. To dla mnie bardzo pozytywne doświadczenie, świetne jako podsumowanie blogowania w roku 2014.

Rafał zgodził się na opublikowanie jego zdjęć, więc oto i one. Z dedykacją dla wszystkich, którzy czują się związani z tym blogiem. Dzięki Rafał!



















17 grudnia 2014

Święta DIY

Święta zbliżają się wielkimi krokami. Czyli przygotowania czas zacząć, a ja nie mam weny. Jestem masakrycznie zagoniona przygotowaniami do szkolnej imprezy bożonarodzeniowej, którą jest sporym przedsięwzięciem - zorganizowanie taniej imprezy na 600 osób w trzy osoby okazało się wyczerpujące. 

Atmosfery Świąt jakoś w ogóle jeszcze nie czuję. Jak zwykle brakuje mi jej w moim otoczeniu. W Holandii po 5 grudniu emocje opadły. Bożym Narodzeniem nie za bardzo się przejmują. Niby w kościele i szkole zapalane są adwentowe świece, w sklepach dekoracje, ale ... nie pachnie Świętami. Może to brak prawdziwych choinek...  Bo świerków tu nie ma. Żywe jodły już w obniżonych cenach - nie cieszą się powodzeniem. W większości domów od 6 grudnia stoją już plastikowe drzewka. W mieście nie pachnie też Glühwein, bo i ze świątecznymi jarmarkami tu kiepsko. Tak bardziej zaawansowany widziałam tylko w Amsterdamie. U nas na prowincji są świąteczne festyny, ale trwają zwykle 1 dzień. I to jeszcze z reguły w środku dnia (do 17:00), a przecież prawdziwy Weihnachtsmarkt powinien ożywać dopiero po zmroku. Zawsze obiecuję sobie wypad na Weihnachtsmarkt do Niemiec, ale jakoś nie zdążam...


Wkrótce trzeba się będzie zabrać za wielkie gotowanie. Bo tego sobie oczywiście nie darujemy. Ale nie ukrywam, że przygotowanie świątecznych potraw jest dla mnie wyzwaniem. Dlaczego? Głównie z powodu braku niezbędnych składników. Karp, mak, śledzie "po polsku" to produkty w Holandii właściwie nieznane. Na szczęście polskie sklepy wyrastają jak grzyby po deszczu, więc z tym jest coraz łatwiej. Ale ćwicząc już od wielu lat zdobyłam solidne szlify w przygotowywaniu tradycyjnych potraw bez gotowców i półproduktów. W Niemczech nigdy nie miałam w pobliżu polskiego sklepu, więc chociaż właściwie wszystkie produkty można było łatwo dostać, musiałam nauczyć się gotować jak za babcinych czasów. W Holandii za to wymyślam alternatywne potrawy, nie wymagające tradycyjnego karpia, z małą ilością maku i śledzi w "polskim stylu". Na szczęście nielegalnie zebranych grzybów zawsze u nas dostatek, a w sklepach nietrudno o tradycyjne holenderskie produkty takie jak świeże buraki (w Niemczech trzeba się było nieraz nachodzić) i kiszona kapusta. Dzięki Bogu i za to. 


Karpia nie będzie, chociaż w tym roku mogłabym go z pomocą polskiego sklepu już zdobyć. Ale że wcześniej było to trudne - zaprzyjaźniony sprzedawca ryb z targu miał poważne kłopoty ze ściągnięciem  na zamówienie karpia z Niemiec i zaproponował sandacza wraz ze stosownymi przepisami. Sandacz się sprawdził, resztę opędzamy łososiem i halibutem. Zamiast "polskiego" (niemieckiego) śledzia  zawsze można użyć Hollandse nieuwe - to będzie wersja lux. Mak wyczaiłam w jumbo. A buraki na barszcz kiszę sama. Barszcz wychodzi cudowny, dokładnie taki, jak być powinien. Nie taki z koncentratu, czy nie daj Boże z proszku. Dzięki niemu nasza Wigilia pachnie wspaniale.


Dziś jest właśnie doskonały dzień na zakiszeni buraków. W Wigilię będą w sam raz. Jeśli nigdy nie próbowaliście, spróbujcie, to żadna filozofia. Ze 4 surowe buraki trzeba obrać, pokroić w plastry, ułożyć w wielkim słoju, dzbanku, a najlepiej kamiennym garnku (niestety nie posiadam), dołożyć kawałek chleba (najlepiej razowego na zakwasie, ale ja daję jaki mam - pieczony przeze mnie razowy na drożdżach, a nawet  udało mi się z rustykalnym białym holenderskim chlebem z albert heijn). Zalewamy przegotowaną ciepłą wodą (nie gorącą - nie chcemy przecież wytruć bakterii), przykrywamy (ale nie szczelnie, musi być dostęp powietrza) i czekamy. Co najmniej 5-6 dni. Potem pozostaje już tylko ugotować zupę. Ja biorę tyle samo buraków świeżych, ile użyłam do kiszenia, i dodaję cały uzyskany buraczany kwas. Mniam, już mi ślinka leci na samą myśl. Tylko kiedy ja uszka zrobię?!








5 grudnia 2014

Wieczór paczek, czyli Pakjesavond - najważniejszy dzień roku

Dla większości Holendrów, a już na pewno dla każdego dziecka, dzisiejszy dzień jest największym świętem w roku. 5 grudnia to dzień, w którym Święty Mikołaj (Sinterklaas) przy pomocy swoich pomagierów Czarnych Piotrusiów (Zwarte Piet) rozdaje prezenty. Jak już nieraz pisałam, jest to najważniejsza i najlepiej zachowana tradycja Holandii. Tradycja, która trwa w obecnej postaci od co najmniej kilkudziesięciu lat, a w nieco mniej komercyjnych wersjach mniej więcej od XV wieku. 

Na początku zwyczajem było raczej zbieranie darów dla biednych, później Sinterklaas zaczął obdarowywać dzieci. I to w sposób zdecydowanie bardziej podobny do tego, który znamy w Polsce. Obecny wizerunek Świętego Mikołaja i Zwarte Pieta został wykreowany przez wydaną w 1850 roku książkę dla dzieci, napisaną przez znanego pedagoga Jana Schenkmana. Zyskała ona niezwykłą popularność, głównie dzięki pięknym ilustracjom, i jest wznawiana do dziś. To waśnie ta książka stała się podstawą do odgrywania wjazdu Sinterklaasa  w listopadzie (o tym tutaj i tutaj). Z czasem tradycja rozbudowywała się, prezenty zaczęli otrzymywać również dorośli i wreszcie jakieś 70 lat temu zaczęto obchodzić Pakjesavond, czyli Wieczór Paczek. Bo, jak już kiedyś pisałam, Sinterklaas właśnie wieczorem 5 grudnia zostawia na koniec swojego pobytu w Holandii, prezenty dla każdego. Dziś wieczór ten, na myśl o którym część dzieci drży już od tygodni, obchodzi się w wielu rodzinach uroczyście. Z całą rodziną, czasami przy stole (!), na którym króluje wówczas gourmet, czyli pokojowy grill.  Dzieci przeżywają prezenty bardziej niż gdzie indziej. Do tego stopnia, że na wszelki wypadek nasza szkoła zawsze stara się zrobić wolne 6 grudnia, wiedząc, że dzieci i tak będą zbyt zmęczone po imprezie i zbyt podniecone nowymi zabawkami, którymi jeszcze nie zdążyły się nacieszyć, żeby się skupić.


Ale z mikołajkami są związane jeszcze inne zwyczaje. Prezenty dawane są w każdej grupie czy społeczności. Przez całe 3 tygodnie obecności Sinterklaasa dzieci otrzymują garść pepernotów, czyli typowych okrągłych mini-pierniczków, przy każdej możliwej okazji, np. na treningach i wszelkiego rodzaju zajęciach dodatkowych, w sklepach. W niektórych firmach oraz zawsze w szkołach 5 grudnia również stoi pod znakiem prezentów. Szkoły organizują często dużą imprezę - nasza szkoła w każdym roku wymyśla coś oryginalnego. W końcu Mikołaj nie może tak po prostu przyjść. 2 lata temu przyleciał helikopterem, w tym roku (zdradzam tajemnicę) przyjedzie wozem straży pożarnej. Moje koleżanki z rady rodziców celują w podobnych pomysłach. Maluchy dostają prezenty od samego Sinterklaasa. Starsi muszą się sami pomęczyć. Są 2 możliwości. 

Jedną z nich jest Sinterklaasdobbelen. Każdy uczestnik przygotowuje mały prezent i odbywa się gra, w czasie której prezenty są losowane. W pierwszym etapie uczestnicy po oklei rzucają parą kostek, kto wyrzuci ustaloną przedtem liczbę oczek, wybiera i odpakowuje prezent. Po rozdzieleniu wszystkich upominków gra toczy się dalej. Tym razem każdej liczbie oczek przyporządkowuje się jakieś polecenie (np. najstarszy i najmłodszy gracz zamieniają się miejscami, prezenty pozostają na miejscach albo: daj prezent temu, kto nic nie ma). Na koniec wszyscy zatrzymują ten upominek, który akurat mają "na stanie".


Druga opcja to tzw. surprise, czyli niespodzianki. Kilka dni wcześniej każde dziecko zapisuje na karteczce swój pseudonim, zainteresowania i wymarzony prezent. Karteczki losuje się, prezenty robi się więc anonimowo. Mają one małą wartość (w naszej szkole 4 euro), za to mają być fantazyjnie zapakowane. Opakowanie powinno być dopasowane do zawartości albo osoby obdarowywanej.  Jeśli na przykład odbiorca lubi gotować, to można zapakować prezent w formie tortu, kuchenki albo czapki kucharskiej, jeśli jest chętnie maluje i zamówił kredki, można je schować w wielkim pędzlu albo palecie. Dodatkowo każdy prezent jest opisany wierszykiem. Wierszykiem oczywiście spersonalizowanym, odnoszącym się do odbiorcy, jego zainteresowań i prezentu. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tym zwyczaju, zamarłam. Jak ja, ledwo umiejąca parę zdań po holendersku sklecić, mam napisać wiersz??? Wtedy nikt mi tego nie powiedział, po prostu nauczycielka Misi zastąpiła mnie w tej roli. Dopiero po roku, kiedy poskarżyłam się znajomej, że znów będę mieć podobny kłopot, ta spojrzała na mnie okrągłymi jak spodki oczami i stwierdziła: "Zwariowałaś?! Myślisz, że ktokolwiek to umie? Wygooglaj sobie generator" I rzeczywiście, znalazłam strony, które po wpisaniu słów kluczowych natychmiast serwują wierszyk. Jak się fragment nie podoba naciskamy przycisk, abrakadabra i mamy zamiennik. Aż się ułoży po naszej myśli. 


Paczka w formie komputera dla wielbiciela gry minecraft


Tegoroczna niespodzianka z boiskiem piłkarskim przygotowana przez Marcina dla kolegi
A taką paczkę dostanie dzisiaj w nocy moja Misia, zadeklarowana projektantka mody. W tajemnicy powiem Wam, że w środku jest manekin krawiecki.
W sieci można znaleźć masę pomysłów na Sinterklaassurprise
Szkolna impreza mikołajkowa (źródło)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...