19 lutego 2014

Plaża w Katwijk

W niedzielę wyjrzało słońce - czas wyjrzeć z domu i trochę się przewietrzyć. A że zatęskniliśmy już za morzem i plażą, wywiało nas aż do Katwijk. To jedno z najpopularniejszych holenderskich kąpielisk, ale w przeciwieństwie do pobliskich Scheveningen i Noordwijk nie jest całe zabetonowane. Nie ma tam wielkich hoteli i kasyn przy samej plaży. Jak na standardy holenderskie to całkiem ładne nadmorskie miasteczko z niską zabudową, ładnie wkomponowaną w naturę. 


Przybrzeżna promenada w Katwijk aan Zee



Katwijk leży nieopodal Leiden, u ujścia jednej z odnóg Renu, zwanej dzisiaj Oude Rijn (Stary Ren). Z racji takiego położenia ma bardzo długą historię. Już w czasach rzymskich była tu ważna osada, zwana Lugdunum. Później tę nazwę przejęło pobliskie miasto - Leiden. Osada ta była jedną ze strażnic na granicy Imperium Rzymskiego, która przebiegała właśnie wzdłuż Renu. Jednocześnie pełniła rolę punktu wypadowego do Anglii. Jej ruiny odkryto w XVI wieku, kiedy wyłoniły się spod piasków na plaży, ale później ponownie "zapadły pod ziemię". Po reformacji Katwijk stał się ostoją kalwińskich protestantów i aż do dziś jest uchodzi za silnie konserwatywne miasto tzw. pasa biblijnego, o którym już kiedyś wspominałam. Nie miałam okazji zaobserwować tamtejszego folkloru, podobnie zresztą jak usłyszeć charakterystycznego dialektu, bo miejscowość ma dziś wybitnie turystyczny charakter i jej historyczna mentalność ujawnia się pewnie wyłącznie na cotygodniowym targu, ewentualnie w kościele. Właśnie stary siedemnastowieczny kościół Andreaskerk (św. Andrzeja), zwany też Witte Kerk (Biały Kościół), jest jednym z nielicznych zabytków Katwijk stojących w pasie przybrzeżnym. W ostatnich 2 wiekach Katwijk zmienił się bowiem bardzo. Po zbudowaniu w połowie XIX wieku tam na Starym Renie ramię to przestało pełnić swoją dawną rolę. Następnie podczas II wojny światowej Niemcy wyburzyli szeroki pas miasta przy samej plaży budując Wał Atlantycki. Oprócz kościoła pozostała jeszcze zabytkowa latarnia morska. 



Andreaskerk/Witte Kerk
Latarnia morska w Katwijk (de Vuurbaak)


Mimo braku sezonu Katwijk był pełen turystów. Niestety akurat trwa przebudowa ujścia Oude Rijn (prawdopodobnie powstanie tam nowa marina) i poszerzanie plaży w sąsiedztwie promenady, stąd też aktualnie samo centrum nie jest zbyt atrakcyjne. Ale za to już za ostatnimi domami rozciąga się wspaniała plaża i chyba jeszcze piękniejsze wydmy.



Prace przy poszerzaniu plaży też mogą stwarzać malowniczy klimat - w wodzie z piaskiem kierowanej na plażę przez pogłębiarki muszą być jakieś smaczne stworzonka, bo wokół wylotu rury zbierają się stada krzyczących  mew.



Plaża w Katwijk jest wyjątkowo szeroka. Oczywiście podczas odpływu; gdy nadchodzi przypływ prawie znika. Woda dochodzi wówczas do samych wydm, które są dość wysokie. Piasek wymieszany jest  z muszlami i tam, gdzie wydmy zostały podlane przez morze, odsłania się ich piękny przekrój. Wydmy porośnięte są wysokimi trawami, które wspaniale szumią na wietrze. Wydmowe łąki ciągną się jeszcze daleko w głąb lądu. 















A na plaży można poobserwować piasek wyrzeźbiony przez wiatr i wodę oraz posłuchać szumu wysokich grzywiastych fal. Mimo braku silnego wiatru w niedzielę dochodziły do półtora metra, co wykorzystywali fantastycznie kite-surferzy. Spacerowiczów też nie brakowało. Widoczność była dobra i w oddali można było dostrzec klockowate hotele Schveningen. Po prostu pięknie...

















15 lutego 2014

Najbardziej holenderska zupa na świecie

Zima już się kończy, ale ponura i wietrzna pogoda sprawia, że po dłuższym przebywaniu na powietrzu chce się zjeść coś rozgrzewającego. Stąd mój pomysł na najbardziej holenderską z wszystkich zup: erwntensoep, czyli grochówkę.

Zupy w Holandii pojawiają się głównie w postaci kremów i są jedzone w porze lunchu. Zresztą w wielu restauracjach to jedyne ciepłe potrawy serwowane przed godziną 17. Ale jest jedna zupa, którą jada się jako danie główne: erwntensoep. Zupa, bez której nie można przeżyć zimy. Bez której nie może się obejść duża zimowa impreza. 


Erwntensoep nie różni się mocno od polskiej grochówki. Skład jest podobny, tylko proporcje nieco inne. Holenderską grochówkę należy gotować na wędzonym boczku i kiełbasie. Oczywiście każda holenderska rodzina ma własny przepis. Z tego co wiem, ortodoksi używają zawsze boczku w kawałku, ewentualnie pół na pół z wiejską szynką. Ale słyszałam też staroświeckie przepisy zaczynające się od: "weź świński ogon...". Ja osobiście z lenistwa używam krojonego boczku. W większości przepisów widnieje także po prostu rookworst, czyli wędzona kiełbasa. W Holandii nie ma tylu gatunków kiełbasy, co w Polsce, więc nada się każda o takiej nazwie. Grunt, żeby była tradycyjnie wędzona i nie przyprawiona tutejszym zwyczajem korzennie.


Rookworst, czyli wędzona kiełbasa. Wędzona tradycyjnie w dymie z drewna dębowego i bukowego - jako ciekawostka w związku z nowym unijnym przepisem o ograniczaniu rakotwórczych substancji powstających podczas wędzenia: jak widać w Holandii wędzić można. 

Ważne są proporcje. W holenderskich zupach wiodącą nutą jest por, a nie marchewka. W przypadku grochówki jest to szczególnie ważne. Bierzemy więc mniej więcej równą ilość marchewki i selera (albo nawet więcej selera). A do tego podwójną porcję pora. Ponieważ tutejszy groch ma również intensywny zielony kolor, zupa będzie przyjemnie zielona. 


A oto przepis:




400 g grochu
300 g boczku wędzonego (najlepiej w kawałku)
pętko kiełbasy
2 pory
2 marchewka
1/4 selera
4 ziemniaki
ewentualnie 1 nieduża cebula
2 liście laurowe
liście selera (2-3 łodygi)
sól i pieprz ziarnisty 



Groch i boczek zalewamy ok. 2 litrami wody, dodajemy liście laurowe i pieprz, po zagotowaniu zdejmujemy szumowinę i gotujemy ok. 45 minut. 


Warzywa obieramy, myjemy i kroimy w dość drobną kostkę. Wrzucamy do garnka i gotujemy przez kolejne 30-45 minut. W tym czasie warzywa muszą zmięknąć, a groch całkiem się rozgotować. Na ostatnie 15 minut dodajemy kiełbasę w całości, a pięć minut przed końcem grubo posiekane liście selera. Kiełbasę wyjmujemy i kroimy w plastry, po czym dodajemy ponownie do gotowej zupy. 







Prawdziwa erwntensoep powinna być tak gęsta, żeby łyżka w niej stała. Po zjedzeniu miseczki na pewno nie będziemy głodni. 

Ponieważ Holendrzy są wygodni niektóre sklepy wychodzą im naprzeciw sprzedając gotowe zestawy do zrobienia popularnych potraw, m.in. zupy grochowej. Do zestawu dołączony jest oczywiście przepis. 





Ale dla wielu osób największym mankamentem  tej zupy jest czas gotowania. W sumie prawie 2 godziny, co dla przeciętnego Holendra jest nie do przyjęcia. Ale czego się nie robi dla klienta? Zupę na pewno można przemysłowo ugotować. I voila! Chociaż nie jestem fanką gotowych produktów zwanych tu kant-en-klaar, muszę powiedzieć, że smakuje bardzo podobnie do zrobionej samodzielnie. 





13 lutego 2014

To już rok!

Kilka dni temu po cichu, zupełnie niezauważalnie mój blog skończył rok. Rocznicy uroczyście nie obchodziłam, bo, szczerze mówiąc nie zorientowałam się w porę, że to już. Ale nawet po niewczasie wypadałoby ten rok podsumować. 

Jaki był? Chyba dobry. Po pierwsze, przeżyłam. A raczej mój blog go przeżył - nie padł ofiarą słomianego zapału. Po drugie, zdobyłam niezbyt jeszcze liczne, ale szybko rosnące grono wiernych czytelników. Z tego cieszę się najbardziej! Że czytacie, a czasem nawet komentujecie! 


Za to wszystkim Wam serdecznie dziękuję! I proszę, czytajcie nadal i piszcie do mnie jak najczęściej! 


Jakie mam plany? Zrobić duuużo udanych zdjęć, najlepiej w wielu pięknych miejscach. Dużo pisać i zwiększyć aktywność na facebooku i g+. 


Napiszcie proszę, co myślicie o moim blogu, czego Wam na nim brakuje, co poprawić. Wszelkie komentarze, również anonimowe, mile widziane! 




10 lutego 2014

Holenderska zima - alternatywa



W ostatnim poście obiecałam, że pokażę zdjęcia innej zimy w Holandii. Bardziej malowniczej i fotogenicznej, czyli śnieżnej. Do takiej mieliśmy szczęście przez ostatnie kilka lat. Oczywiście tylko przez krótkie okresy czasu, w styczniu i/lub lutym. 

























Taka zima to oczywiście nie tylko radość, ale i problemy. Zawsze zaskakuje drogowców, pomimo idealnej prognozy. Po prostu w czasie opadów śniegu jeździć nie należy. Ani autem ani pociągiem. Służby drogowe nie nadążają z odśnieżaniem, a ponadto problemy sprawiają sami kierowcy, z których wielu nie wierzy w opony zimowe. A w każdym razie uważa ich zakup za zdecydowanie zbędny wydatek (obowiązku nie ma). Część z nich zamienia auto na kolej, co powoduje powstanie niecodziennego tłoku w pociągach, z których gro jest i tak opóźnionych z powodu śniegu na torach. I generalnie dzień, w którym spada śnieg, to dzień stracony. Rok temu akurat mieliśmy na taki dzień zaplanowaną imprezę urodzinową dla chłopców i w szkole powitały mnie nerwowe pytania rodziców, czy na pewno nie zamierzam z niej zrezygnować. Gdy prognoza przewiduje mróz albo śnieg z rana można się spodziewać posolonych ścieżek rowerowych - chodniki i jezdnie już niekoniecznie będą zabezpieczone. No nikt się nie spieszy z odśnieżaniem przed domami. Pomna niemieckich przepisów nakazujących właścicielowi posesji odśnieżenie przed godziną 7:00 rano po przeprowadzce zapytałam sąsiadów jak sprawa odśnieżania jest rozwiązana na naszym wielkim wspólnym podwórku i parkingu. "Rozwiązana? A po co? Śnieg pada tak rzadko. Jak trzeba będzie, to się jakoś odśnieży". I jakoś się odśnieża, z reguły dopiero wtedy, gdy śnieżyca ustaje. Zawsze pod wieczór, gdy panowie powrócą z pracy...  I  zdecydowanie oszczędnie, w końcu śnieg na parkingu ubije się samochodami.


Najfajniejszą rzeczą, jaka może się zdarzyć zimą w Holandii, jest długotrwały mróz. Najlepiej, żeby przez co najmniej 10 dni temperatura nie przekraczała -5 stopni. Wtedy porządnie zamarzają kanały i można na nich jeździć na łyżwach. Przyjemność znacznie większa niż na lodowisku. W tym wypadku ludzie są też  chętniejsi do odśnieżania, jeśli jest to konieczne. Zawsze znajdzie się kilku panów z łopatami i już można się ślizgać. Na naszym osiedlu kanały są połączone w duży system, można więc urządzać dłuższe wycieczki. Organizowany są nawet wyścigi na wzór prawdziwego Elfstedentocht, u nas nazywają się Elfbruggentocht, czyli Wyścig 11 Mostów. 







A co to takiego Elfstedentocht? To tradycyjny Wyścig 11 miast, czyli łyżwiarski wyścig dookoła Fryzji, odbywający się od 1909 roku. Niestety, nie co roku. Wyłącznie wtedy, gdy pozwolą na to warunki, czyli wzdłuż całej prawie 200 kilometrowej trasy lód ma grubość co najmniej 15 cm. Inaczej nie byłoby bezpiecznie, zwłaszcza że w biegu bierze udział nawet kilkanaście tysięcy łyżwiarzy. Trasa biegnie nie tylko po kanałach, ale także rzekami i jeziorami, więc odpowiednie warunki występuję co kilka lat. Od początku wyścig odbył się tylko 15 razy, ostatnio w 1997. Czyli już dość dawno. Dwa lata temu było o włos. Przez kilka dni cała Holandia żyła emocjami: uda się czy nie? Rozpoczęto zapisy i wszystko było zapięte na ostatni guzik, ale dosłownie na chwilę przed zawody odwołano. Szczerze mówiąc chętnie bym je obejrzała, ale może będziemy czekać na okazję jeszcze kilka lat...



Trasa Elfstedentocht (źródło: oficjalne strona zawodów)

Elfstedentocht przed laty (źródło)
A to ostatni Elfstedentocht w 1997 (źródło)

Na razie o takiej zimie możemy sobie tylko pomarzyć...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...