30 listopada 2015

Adwent, adwent...

Zaczął się adwent. Niestety jakoś go nie widać. W sąsiedztwie nie pojawiło się nawet świąteczne oświetlenie. Tak to już w Holandii jest. Wszyscy czekają na Sinterklaasa w sobotę. Adwentowe świece, wieńce na drzwiach, lampki... Tego wszystkiego strasznie mi brakuje. A już najbardziej wesołej świątecznej atmosfery. Nie takiej, jak w Polsce, nieco nerwowej, pospiesznej, tego całego koncentrowania się na porządkach i gotowaniu, ale spokojnej i radosnej jak w Niemczech. Tam cały grudzień był zawsze świętem. Świąteczne jarmarki, spotkania z przyjaciółmi przy grzańcu, adwentowe imprezy w pracy, szkole, klubach i stowarzyszeniach. 

Tęsknię do tej magii Świąt. Na szczęście my jako ekspaci możemy sobie wybierać najlepsze elementy tradycji z każdej kultury. Dlatego w tym roku postanowiłam uhonorować adwent bardziej wypasionymi niż zwykle kalendarzami adwentowymi dla wszystkich członków rodziny. Wypasionymi nie w sensie zawartości, lecz formy. Może to i bez sensu, bo od jutra nastąpi ich powolna destrukcja, ale cieszę się, że wyglądają naprawdę pięknie. Mam nadzieję, że wszyscy będą mieli dużo przyjemności przy ich otwieraniu. 









Tymczasem ja sobie już dziś zrobiłam przyjemność oglądając zdjęcia z niemieckich Weihnachtsmarktów. Może uda się nam jakiś odwiedzić...


Stuttgart (źródło)
Stuttgart (źródło)
Schwaebisch Hall (źródło)
Monschau (źródło)
Koeln (źródło)
Frankfurt (źródło)






26 listopada 2015

Do czego się (nigdy) nie przyzwyczaję w Holandii



Z adaptacją do nowego miejsca zamieszkania raczej nie mam problemów. W ciągu ostatnich 12 lat przeżyłam kilka przeprowadzek. I każde z kolejnych miejsc zamieszkania z różnych powodów sobie chwaliłam. Ale... No właśnie, zawsze jest jakieś "ale". Tym bardziej dla Polaka. W końcu życie bez narzekania byłoby strasznie nudne. Jesienny projekt Klubu Polek wychodzi temu zapotrzebowaniu naprzeciw. Już od miesiąca ukazują się posty wyliczające rzeczy, do których koleżanki nie mogą się przyzwyczaić w krajach swojego zamieszkania. Dziś kolej na mnie. A więc do dzieła: Do czego nie mogę się przyzwyczaić w Holandii?


1. Brak narzekania


Holenderski optymizm w codziennych rozmowach, zwłaszcza tych spod znaku "small talk", nieodmiennie sprawia na mnie wrażenie wymuszonego i fałszywego. O jakichkolwiek problemach, złym samopoczuciu i tym wszystkich, co mogło pójść nie tak i o czym my Polacy lubimy informować rozmówcę już w pierwszym zdaniu, tu się po prostu nie mówi. No chyba, że rozmawiamy z kimś bliskim i nie mamy świadków.  Dopiero, gdy problem Holendra przerośnie, świat może się o nim dowiedzieć. Z tym, że wtedy to już wielki wybuch: burn-out, załamanie nerwowe itp - pisałam już kiedyś o tym tutaj. Niby cecha pozytywna, bo i po co się stale nakręcać i dołować, ale sprawia wrażenie bycia nieszczerym i niechęci do zacieśniania kontaktów. 


2. Poczucie pewności siebie graniczące z arogancją


Tak naprawdę ta pewność siebie granice arogancji przekracza niezwykle często. Z drugiej strony paradoksalnie jest podszyta niepewnością i obawą przed porażką. Ale za to skutecznie ukrywa brak kompetencji i nieudolność. Mam wrażenie, że to skutek wychowania poprzez nieustanne chwalenie, brak kar i jakiejkolwiek krytyki. Oczywiście generalizuję. W sumie nie jestem pewna, czy to cecha narodowa - chyba rozwija się w tempie geometrycznym z każdą kolejną generacją: osoby starsze (z grubsza po sześćdziesiątce) zachowują się zupełnie inaczej.


3. Brak kompetencji


Dotyczy to urzędników, robiących straszne błędy, budowlańców, którym każda ściana wychodzi krzywo i monterów kablówek, którzy muszą przyjeżdżać 4 razy w celu zainstalowania rutera. Dość powiedzieć, że po przeprowadzce do Holandii okazało się, że istnieję w dwóch osobach - przydzielono mi 2 różne numery BSN (tutejszy PESEL), mój syn jest dziewczynką, a mój samochód jest warty 2 razy więcej niż widnieje na fakturze. Podzielenie pokoju na dwa zajęło specjalistom 3 tygodnie: nowa ściana wyrosła jedyne 3 centymetry od miejsca wyznaczonego na planie, w związku z czym nie można było zamontować żadnych drzwi, nie mówiąc już o tym, że nie trzymała pionu. Uwaga: wiele poprawek nie mieści się w cenie usługi, w końcu źle wykonana praca też wygenerowała koszty, które klient musi pokryć. Na dodatek nie można sobie pozwolić na żadną krytykę, bo się może pracownik obrazić, albo i załamać (patrz punkty 1 i 2). Ostatnio rozczulił mnie facet z firmy zajmującej się piecami. Robił coroczny przegląd, "bezpłatny", bo płacimy co miesiąc abonament. Na koniec wystawił mi fakturę na 9 euro. Za co? Przekroczył założony na przegląd czas, bo zapomniał narzędzi z auta i musiał po nie wrócić, a potem odebrał telefon od gadatliwego kolegi.


4. Bezustanne zwoływanie zebrań i ustalanie terminów


Trudno załatwić cokolwiek od ręki. Nawet w banku nie dowiemy się niczego bez terminu, chociaż 3 uśmiechniętych doradców wygląda na znudzonych. Niestety zwołanie zebrania nie gwarantuje rozwiązania problemu. Pierwsze spotkanie jest z reguły przeznaczone wyłącznie na ustalenie kalendarza rozmów. A każde kolejne na wzajemne utwierdzanie się w dobrym samopoczuciu i powolne, mozolne ucieranie kompromisu. Nieważne, czy optymalnego, ważne, żeby miłego dla wszystkich. Ale o tym też już kiedyś było (tu).


5. Chorobliwe unikanie wszelkich konfrontacji


Wyrażenie opinii zupełnie przeciwnej do przedmówcy wywołuje konsternację. Wszelkie próby przeforsowania swojego zdania są skazane na niepowodzenie. Jeśli temat jest kontrowersyjny, należy go zmienić. A jeśli jest problem - zamieść pod dywan.


6. Służba zdrowia


Ten temat przewija się na wszystkich blogach, na moim również (tu). Holendrzy, co im się chwali, z drobnymi dolegliwościami radzą sobie sami. Na dodatek nie rozczulają się nad sobą i nie marudzą (patrz punkt 1), więc do lekarza im nie spieszno. Zresztą, po co tam chodzić, skoro z dużą dozą prawdopodobieństwa dostaniemy paracetamol albo ibuprofen. Lekarz rodzinny jest barierą chroniącą cenny czas specjalistów, więc stara się pacjenta za wszelką cenę wyleczyć sam. Czasami przesadza: skierowanie do specjalisty to cenny łup, który zdobywa się podstępem. No, chyba że ledwo zipiemy, wtedy dopiero mamy szansę na kontakt z całym dobrodziejstwem specjalistycznej służby zdrowia na najwyższym światowym poziomie. I bez kolejki!


7. Gościnność po holendersku





Hasło "My home is my castle" nabiera tu nowego znaczenia. Zastanawiam się dlaczego to powiedzenie nie funkcjonuje w języku holenderskim. Holendrzy bronią swojej prywatności mocno asertywnie. Mnie ciągle jeszcze razi rozmawianie z sąsiadami w drzwiach. Osoby, które mogą przestąpić próg domu są ściśle selekcjonowane.  Gościom proponuje się kawę z jednym (!) ciasteczkiem. Po obczęstowaniu wszystkich obecnych pudełko z ciastkami zostaje natychmiast schowane do szafki. Zaproszenie na wieczór oznacza wino z paluszkami, chipsami czy orzeszkami. W wersji maksymalistycznej kostki sera, plasterki kiełbasy i oliwki. Nawet uczestnicy dużych imprez rodzinnych z okazji urodzin, rocznicy ślubu itp. często muszą się zadowolić przekąskami albo zupą. A holenderskie wesele będzie skromniejsze niż polskie imieniny. Oczywiście 

nie znaczy to, że Holendrzy nie są towarzyscy albo że nie potrafią się bawić. 

8. Chleb





Właściwie wata. Na szczęście na targu można kupić bardzo gęsty, twardy, pełny ziaren chleb, zwany tu "niemieckim". Niektóre piekarnie i sieci handlowe (AH) sprzedają też tzw. chleb rustykalny nieco bardziej odpowiadający naszym gustom. A najlepiej piec samemu. Tak właśnie robię, dzięki czemu do tubylczego przyzwyczajać się nie muszę.


9. Ponura pogoda


Punkt obowiązkowy dla każdego obcokrajowca w Holandii. Raczej chłodno przez cały rol, wilgotno lub mokro, i do tego zawsze wietrznie. Ta mieszanka zwłaszcza jesienią i zimą sumuje się w przenikliwy ziąb ogarniający człowieka natychmiast po wyjściu z domu. Słońca też nie za wile, najczęściej wiszą nad nami ciemne chmury, co jeszcze bardziej przygnębia. Dla mnie jako meteopaty - niezbyt przyjemna rzeczywistość.





Moja lista jest dość wymowna. Można ją podsumować krótko: w Holandii nie mogę się przyzwyczaić głównie do ... Holendrów. W pewnym sensie to prawda. Niełatwy język, korki na autostradach, jedzenie, niechęć do wielojęzyczności - to wszystko okazało się nie takie straszne, jak się wydaje. Za to właśnie mentalność, tak różna od naszej, sprawia mi największe problemy. Ale oczywiście cały ten wywód jest mocno przesadzony. Mam coraz więcej znajomych wśród Holendrów, coraz lepiej ich rozumiem, a oni - mam nadzieję - mnie. Co najprawdopodobniej świadczy o tym, że się do nich upodabniam. W końcu Holendrów nie zmienię, mogę najwyżej zmienić się sama.


Zapraszam też do czytania innych z serii. Wczoraj Karolina z Australii napisała, do czego nie może się przyzwyczaić u siebie, jutro o tym, co jest trudne dla Mileny w Japonii. A pełna lista postów na stronie Klubu Polek na Obczyźnie. Polecam.


Projekt ponownie dedykujemy akcji "Autostopem dla hospicjum": Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100tys. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz Domowego Hospicjum dla Dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Na chwilę obecną brakuje 32 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą. Więcej informacji na stronie http://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum. Dziękuję za Waszą dobrą wolę!










24 listopada 2015

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 7

Na południe! Po wspaniałych kilku dniach spędzonych na północy Islandii nadszedł czas na udanie się w kierunku najbardziej reklamowanych atrakcji tego kraju. Trasę z Akureyri do Höfn postanowiliśmy zaliczyć w ciągu jednego dnia, rezygnując z dokładniejszego obejrzenia wschodnich fiordów. Pierwszy odcinek drogi wiódł przez znane nam już tereny wulkaniczne. Im dalej od Myvatn, tym bardziej było surowo i pusto. Żwirowiska przeszły w ogromne lawowe płyty, a wkrótce zmieniły się w surowe góry. Wokół było przygnębiająco szaro. Pogoda także nas nie rozpieszczała, przez cały prawie czas padało i aż do południa wszystko spowite było gęstą mgłą. Był to jeden z najbardziej ponurych dni w trakcie naszych wakacji. Na drodze było prawie pusto, z rzadka mijaliśmy jakieś auta. Siedzib ludzkich też nie wypatrzyliśmy wiele -to chyba najrzadziej zaludniona część Islandii. Zniknęły nawet wszechobecne konie i owce. Pustka.




Po południu minęliśmy największe miasto regionu: Egilsstaðir - dość rozłożystą wieś nie grzeszącą urodą. Nie było na co patrzeć. Niestety ni dało się obejrzeć również wielkich rozlewisk rzeki spływającej z lodowca Vatnajökull. Wokół miasta widok znów zasłoniła mgła.

Żeby całkiem  nie pozbawić się widoku wschodniego wybrzeża zboczyliśmy jednak na chwilę z trasy. Z Egilsstaðir zaczęliśmy przeprawiać się przez góry z zamiarem dotarcia do Seyðisfjörður, największego portu na wschodnim wybrzeżu. Na mapie było niedaleko, około 25 kilometrów. Jednak ten krótki odcinek okazał się wyjątkowo zaskakujący. Im bardziej jechaliśmy serpentynami w górę, tym bardziej mlecznie się robiło. W końcu widoczność zmniejszyła się do jakiś 50 metrów zaczęliśmy się obawiać, czy na pewno zobaczymy kolejny zakręt. Na szczycie kolejna niespodzianka. Temperatura spadła do 2 stopni i nagle znaleźliśmy się w królestwie zimy. Wokół wszystko było białe! Włącznie z pokrytym lodem jeziorem Heiðarvatn. Brr. 





Cieszyliśmy się, kiedy droga zaczęła schodzić na drugą stronę gór. Wkrótce przed nami roztoczył się widok na Seyðisfjörður. Wspaniały! Taki mocno norweski w klimacie. Samo miasteczko również okazało się urocze. Małe kolorowe domki, stary kościółek o tradycyjnym kształcie. Wszystko inne było za to dalekie od tradycyjnego. Seyðisfjörður to wprawdzie miasto wielkości małej wsi w Polsce, ale może poszczycić się bazą promową. To właśnie tu przybijają promy z Danii - to aktualnie chyba możliwość dostania się do Islandii drogą morską z kontynentalnej Europy. Jako, że to najbardziej na wschód wysunięte miasteczko wyspy w czasie wojny była tu duża baza amerykańskiej floty. Wszystkie statki płynące z Ameryki do Wielkiej Brytanii zawijały do tego portu (podobną rolę pełnił dla samolotów Keflavik).








W Seyðisfjörður trwał właśnie jakiś festyn, pewnie z okazji środka lata. Miasteczko pełne było dziwacznych postaci, jakby akurat zjechała się tam większość islandzkich członków wszelkich możliwych subkultur. Trwały zawody w dziwacznych dyscyplinach, np. Przeciąganiu tratwy na drugą stronę fiordu oraz ... pluciu na sąsiadów nabraną do ust wodą po uprzednim wygłoszeniu jakiego chyba zabawnego tekstu. Niestety nie za bardzo zrozumieliśmy o co, chodziło. 








W Seyðisfjörður spędziliśmy krótką godzinkę, po czym przeprawiliśmy się ponownie przez mroźne góry, by kontynuować naszą podróż na południe. Czas naglił, więc zamiast przykładnie jechać drogą numer 1 postanowiliśmy wypróbować nasze auto na żwirówce przez góry. Pogoda była pod psem, a na wjeździe na drogę w kierunku przełęczy Öxi stał jakiś dziwny szlaban oznajmiający, że kierowcy ponoszą całkowitą odpowiedzialność za jazdę po tej drodze, na którą nie wjeżdżają służby ratownicze. Na szczęście spotkani w pobliżu rowerzyści poinformowali nas, że niedawno widzieli jadący w przeciwnym kierunku autobus. Skoro on przebył całą drogę, to i nam musiało się udać. I rzeczywiście. Chociaż była to przejażdżka jak na roller-coasterze, to daliśmy radę. Nie mogliśmy tylko wyjść ze zdziwienia, gdy dojechawszy do drogi numer jeden po przeciwnej stronie gór zastaliśmy tam ...kolejną żwirówkę. Nie ma to jak główna droga kraju! Za to widoki były niesamowite. Znaleźliśmy się na stromym brzegu przepięknego fiordu, o stożkowatych brzegach zbudowanych ze skał riolitowych o niewiarygodnych kształtach i barwach. Jazda wokół tego fiordu była wspaniałym przeżyciem. Z kolei następna na drodze była szeroka zatoka, akurat wyglądająca bardziej na rozlewisko, gdzie wody morskie przeplatały się momentami z łachami czarnego piasku. Nad częścią tego rozlewiska trzeba było jechać po długim moście. Było to również ciekawe doświadczenie, bo był to most typowy dla Islandii. Najwyraźniej ze względu na mały ruch i częste zniszczenia powodowane przez wulkany Islandczycy nie uznają za stosowne inwestować w mosty. Są więc one zasadniczo jednopasmowe. Minięcie się dwóch aut na takim moście jest oczywiście niemożliwe, więc w razie spotkania kogoś jadącego z przeciwka trzeba się cofnąć. W tym wypadku byłoby to ze 200 metrów.









Wkrótce przed nami wyrosły całkowicie inne już góry, a na ich szczytach pojawił się potężny śnieg. To Vatnajokull, najpotężniejszy lodowiec Europy, którego jęzory schodzące w stronę morza mieliśmy obserwować  jeszcze kolejnego dnia.







Wykończeni pięćsetkilometrową drogą dotarliśmy do Höfn, największego portu na południowym wybrzeżu. Aż taki wielki to nie był, nawet w porównaniu do Stykkisholmur czy Husavik. Mała wieś z niewielką przystanią, w której cumowało kilka kutrów i jednostek ratowniczych. Samo miasteczko było zadbane i dość estetyczne, ale jego główną urodą było położenie u stóp Vatnajokull. Jako że zlokalizowane na odludziu, Höfn cieszy się słusznie opinią jednego z najdroższych miasteczek Islandii. Już w marcu nie mogliśmy znaleźć noclegu i musieliśmy się zadowolić spaniem na kempingu. Był to zdecydowanie najdroższy kemping w moim życiu, niezależnie od tego, dokąd jeszcze pojadę. Jedyne 150 euro za domek jak dla krasnoludków, z zimną wodą, bez łazienki, na szczęście z toaletą. Co zrobić, w końcu Höfn to stolica. W tym wypadku połowów homara. Mieści się tam słynna restauracja wyspecjalizowana w homarach. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w niej -  nawet mimo późnej pory musieliśmy czekać na wolny stolik. Homary okazały się warte zachodu. Nawet nasz rodzinny niejadek spróbował z wyraźną przyjemnością. I został wielkim fanem tego skorupiaka. Największym mankamentem restauracji okazały się oczywiście ceny. Za to spotkała nas ciekawa niespodzianka. Prawie cała obsługa była polska. Z wyjątkiem szefowej kuchni i dwójki głównych kelnerów. Reszta kelnerów to uczniowie z Gdańska, a wice-szefem kuchni okazała się młoda dziewczyna, też Polka. 







Kolejnego dnia obudziła nas zdecydowanie lepsza pogoda. Zebraliśmy się jak najszybciej, bo czekał nas emocjonujący dzień. Z każdym jęzorem lodowca zbliżaliśmy się coraz bardziej do opiewanego wszędzie jeziora Jökulsárlón, które i dla nas było jednym z największych magnesów Islandii.













Jökulsárlón to zjawiskowe jezioro, a właściwie głęboka laguna, u stóp lodowca Vatnajokull. Przez cały czas na jeziorze trwa wyjątkowy spektakl z przyrodą w roli głównej: z jęzora lodowca odrywają się wielkie kawały lodu, które następnie przemieszczają się w wodzie aż do morza. Lodu o rozmaitych fantazyjnych kształtach, który w czasie wędrówki stale ulega obróbce. Podobno niektóre lodowe rzeźby pływają po lagunie nawet 5 lat. Zjawisko to można obserwować bez końca. Mimo pierwotnego planu przeznaczenia na jego zobaczenie godziny, nie potrafiliśmy się przemóc, żeby stamtąd odjechać. Wybraliśmy się na dłuższy spacer brzegiem w kierunku lodowca. Widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Co kilka kroków widać inne formy lodowe. Prawie każda z nich przypomina konkretny kształt. Cóż za pole do wyobraźni. I oczywiście raj dla fotografów. Kolorystyka tego miejsca, tak różna od powodujących wcześniej mój zachwyt pól geotermalnych, powaliła mnie zupełnie. Biel, błękit, szarość, grafit tworzą niesamowitą, surrealistyczną atmosferę. Na lodzie setki ptaków. Między innymi waleczne rybitwy popielate fantastycznie łowiące małe rybki w lodowatej wodzie. Przeczytałam gdzieś, że te ptaki pokonują w swoich wędrówkach najdłuższe ze wszystkich ptaków trasy, nawet 30 tysięcy kilometrów. 




   
















Po dłuższym napawaniu się błękitno-gołębio-grafitowymi widokami jeziora poszliśmy w kierunku morza. Wąski przesmyk łączący jezioro z morzem przecina to długi most. Pewnie znają go wszyscy kinomani. Nad Jökulsárlón nakręcono sceny do kilku filmów, m.in. "Lara Croft: Tomb Raider", "Batman - Początek" i "Śmierć nadejdzie jutro". W czasie kręcenia tego ostatniego aż 6 aston martinów Jamesa Bonda spadło z mostu na zamarzniętą lagunę. Most jest malowniczy, ale oczywiście jednopasmowy. A tłok nad Jökulsárlón niemały. Korki!









Im bliżej plaży, tym rzadsze kawałki lodu. Za to coraz bardziej "lodowe", niektóre całkiem przezroczyste. Te najszybciej porywa prąd. Na horyzoncie pływające mini-góry lodowe, a na plaży kontrastujące z czarnym żwirem swą bielą wyrzucone przez fale lodowe rzeźby. 


Nad Jökulsárlón chyba zawsze kłębią się tłumy. To ostatni przystanek wycieczek objeżdżających południowe wybrzeże. Dalej już dziko. Czyli my właśnie z tej dziczy wjeżdżamy w cywilizację. Ale zanim jeszcze pojechaliśmy dalej zatrzymaliśmy się nad niedalekim, ale schowanym z dala od drogi, a więc zdecydowanie mniej uczęszczanym jeziorkiem Breiðarlón. Chyba jeszcze piękniejszym od Jökulsárlón, chociaż mniejszym. Żal było odjeżdżać.







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...