24 listopada 2015

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 7

Na południe! Po wspaniałych kilku dniach spędzonych na północy Islandii nadszedł czas na udanie się w kierunku najbardziej reklamowanych atrakcji tego kraju. Trasę z Akureyri do Höfn postanowiliśmy zaliczyć w ciągu jednego dnia, rezygnując z dokładniejszego obejrzenia wschodnich fiordów. Pierwszy odcinek drogi wiódł przez znane nam już tereny wulkaniczne. Im dalej od Myvatn, tym bardziej było surowo i pusto. Żwirowiska przeszły w ogromne lawowe płyty, a wkrótce zmieniły się w surowe góry. Wokół było przygnębiająco szaro. Pogoda także nas nie rozpieszczała, przez cały prawie czas padało i aż do południa wszystko spowite było gęstą mgłą. Był to jeden z najbardziej ponurych dni w trakcie naszych wakacji. Na drodze było prawie pusto, z rzadka mijaliśmy jakieś auta. Siedzib ludzkich też nie wypatrzyliśmy wiele -to chyba najrzadziej zaludniona część Islandii. Zniknęły nawet wszechobecne konie i owce. Pustka.




Po południu minęliśmy największe miasto regionu: Egilsstaðir - dość rozłożystą wieś nie grzeszącą urodą. Nie było na co patrzeć. Niestety ni dało się obejrzeć również wielkich rozlewisk rzeki spływającej z lodowca Vatnajökull. Wokół miasta widok znów zasłoniła mgła.

Żeby całkiem  nie pozbawić się widoku wschodniego wybrzeża zboczyliśmy jednak na chwilę z trasy. Z Egilsstaðir zaczęliśmy przeprawiać się przez góry z zamiarem dotarcia do Seyðisfjörður, największego portu na wschodnim wybrzeżu. Na mapie było niedaleko, około 25 kilometrów. Jednak ten krótki odcinek okazał się wyjątkowo zaskakujący. Im bardziej jechaliśmy serpentynami w górę, tym bardziej mlecznie się robiło. W końcu widoczność zmniejszyła się do jakiś 50 metrów zaczęliśmy się obawiać, czy na pewno zobaczymy kolejny zakręt. Na szczycie kolejna niespodzianka. Temperatura spadła do 2 stopni i nagle znaleźliśmy się w królestwie zimy. Wokół wszystko było białe! Włącznie z pokrytym lodem jeziorem Heiðarvatn. Brr. 





Cieszyliśmy się, kiedy droga zaczęła schodzić na drugą stronę gór. Wkrótce przed nami roztoczył się widok na Seyðisfjörður. Wspaniały! Taki mocno norweski w klimacie. Samo miasteczko również okazało się urocze. Małe kolorowe domki, stary kościółek o tradycyjnym kształcie. Wszystko inne było za to dalekie od tradycyjnego. Seyðisfjörður to wprawdzie miasto wielkości małej wsi w Polsce, ale może poszczycić się bazą promową. To właśnie tu przybijają promy z Danii - to aktualnie chyba możliwość dostania się do Islandii drogą morską z kontynentalnej Europy. Jako, że to najbardziej na wschód wysunięte miasteczko wyspy w czasie wojny była tu duża baza amerykańskiej floty. Wszystkie statki płynące z Ameryki do Wielkiej Brytanii zawijały do tego portu (podobną rolę pełnił dla samolotów Keflavik).








W Seyðisfjörður trwał właśnie jakiś festyn, pewnie z okazji środka lata. Miasteczko pełne było dziwacznych postaci, jakby akurat zjechała się tam większość islandzkich członków wszelkich możliwych subkultur. Trwały zawody w dziwacznych dyscyplinach, np. Przeciąganiu tratwy na drugą stronę fiordu oraz ... pluciu na sąsiadów nabraną do ust wodą po uprzednim wygłoszeniu jakiego chyba zabawnego tekstu. Niestety nie za bardzo zrozumieliśmy o co, chodziło. 








W Seyðisfjörður spędziliśmy krótką godzinkę, po czym przeprawiliśmy się ponownie przez mroźne góry, by kontynuować naszą podróż na południe. Czas naglił, więc zamiast przykładnie jechać drogą numer 1 postanowiliśmy wypróbować nasze auto na żwirówce przez góry. Pogoda była pod psem, a na wjeździe na drogę w kierunku przełęczy Öxi stał jakiś dziwny szlaban oznajmiający, że kierowcy ponoszą całkowitą odpowiedzialność za jazdę po tej drodze, na którą nie wjeżdżają służby ratownicze. Na szczęście spotkani w pobliżu rowerzyści poinformowali nas, że niedawno widzieli jadący w przeciwnym kierunku autobus. Skoro on przebył całą drogę, to i nam musiało się udać. I rzeczywiście. Chociaż była to przejażdżka jak na roller-coasterze, to daliśmy radę. Nie mogliśmy tylko wyjść ze zdziwienia, gdy dojechawszy do drogi numer jeden po przeciwnej stronie gór zastaliśmy tam ...kolejną żwirówkę. Nie ma to jak główna droga kraju! Za to widoki były niesamowite. Znaleźliśmy się na stromym brzegu przepięknego fiordu, o stożkowatych brzegach zbudowanych ze skał riolitowych o niewiarygodnych kształtach i barwach. Jazda wokół tego fiordu była wspaniałym przeżyciem. Z kolei następna na drodze była szeroka zatoka, akurat wyglądająca bardziej na rozlewisko, gdzie wody morskie przeplatały się momentami z łachami czarnego piasku. Nad częścią tego rozlewiska trzeba było jechać po długim moście. Było to również ciekawe doświadczenie, bo był to most typowy dla Islandii. Najwyraźniej ze względu na mały ruch i częste zniszczenia powodowane przez wulkany Islandczycy nie uznają za stosowne inwestować w mosty. Są więc one zasadniczo jednopasmowe. Minięcie się dwóch aut na takim moście jest oczywiście niemożliwe, więc w razie spotkania kogoś jadącego z przeciwka trzeba się cofnąć. W tym wypadku byłoby to ze 200 metrów.









Wkrótce przed nami wyrosły całkowicie inne już góry, a na ich szczytach pojawił się potężny śnieg. To Vatnajokull, najpotężniejszy lodowiec Europy, którego jęzory schodzące w stronę morza mieliśmy obserwować  jeszcze kolejnego dnia.







Wykończeni pięćsetkilometrową drogą dotarliśmy do Höfn, największego portu na południowym wybrzeżu. Aż taki wielki to nie był, nawet w porównaniu do Stykkisholmur czy Husavik. Mała wieś z niewielką przystanią, w której cumowało kilka kutrów i jednostek ratowniczych. Samo miasteczko było zadbane i dość estetyczne, ale jego główną urodą było położenie u stóp Vatnajokull. Jako że zlokalizowane na odludziu, Höfn cieszy się słusznie opinią jednego z najdroższych miasteczek Islandii. Już w marcu nie mogliśmy znaleźć noclegu i musieliśmy się zadowolić spaniem na kempingu. Był to zdecydowanie najdroższy kemping w moim życiu, niezależnie od tego, dokąd jeszcze pojadę. Jedyne 150 euro za domek jak dla krasnoludków, z zimną wodą, bez łazienki, na szczęście z toaletą. Co zrobić, w końcu Höfn to stolica. W tym wypadku połowów homara. Mieści się tam słynna restauracja wyspecjalizowana w homarach. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić wizyty w niej -  nawet mimo późnej pory musieliśmy czekać na wolny stolik. Homary okazały się warte zachodu. Nawet nasz rodzinny niejadek spróbował z wyraźną przyjemnością. I został wielkim fanem tego skorupiaka. Największym mankamentem restauracji okazały się oczywiście ceny. Za to spotkała nas ciekawa niespodzianka. Prawie cała obsługa była polska. Z wyjątkiem szefowej kuchni i dwójki głównych kelnerów. Reszta kelnerów to uczniowie z Gdańska, a wice-szefem kuchni okazała się młoda dziewczyna, też Polka. 







Kolejnego dnia obudziła nas zdecydowanie lepsza pogoda. Zebraliśmy się jak najszybciej, bo czekał nas emocjonujący dzień. Z każdym jęzorem lodowca zbliżaliśmy się coraz bardziej do opiewanego wszędzie jeziora Jökulsárlón, które i dla nas było jednym z największych magnesów Islandii.













Jökulsárlón to zjawiskowe jezioro, a właściwie głęboka laguna, u stóp lodowca Vatnajokull. Przez cały czas na jeziorze trwa wyjątkowy spektakl z przyrodą w roli głównej: z jęzora lodowca odrywają się wielkie kawały lodu, które następnie przemieszczają się w wodzie aż do morza. Lodu o rozmaitych fantazyjnych kształtach, który w czasie wędrówki stale ulega obróbce. Podobno niektóre lodowe rzeźby pływają po lagunie nawet 5 lat. Zjawisko to można obserwować bez końca. Mimo pierwotnego planu przeznaczenia na jego zobaczenie godziny, nie potrafiliśmy się przemóc, żeby stamtąd odjechać. Wybraliśmy się na dłuższy spacer brzegiem w kierunku lodowca. Widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Co kilka kroków widać inne formy lodowe. Prawie każda z nich przypomina konkretny kształt. Cóż za pole do wyobraźni. I oczywiście raj dla fotografów. Kolorystyka tego miejsca, tak różna od powodujących wcześniej mój zachwyt pól geotermalnych, powaliła mnie zupełnie. Biel, błękit, szarość, grafit tworzą niesamowitą, surrealistyczną atmosferę. Na lodzie setki ptaków. Między innymi waleczne rybitwy popielate fantastycznie łowiące małe rybki w lodowatej wodzie. Przeczytałam gdzieś, że te ptaki pokonują w swoich wędrówkach najdłuższe ze wszystkich ptaków trasy, nawet 30 tysięcy kilometrów. 




   
















Po dłuższym napawaniu się błękitno-gołębio-grafitowymi widokami jeziora poszliśmy w kierunku morza. Wąski przesmyk łączący jezioro z morzem przecina to długi most. Pewnie znają go wszyscy kinomani. Nad Jökulsárlón nakręcono sceny do kilku filmów, m.in. "Lara Croft: Tomb Raider", "Batman - Początek" i "Śmierć nadejdzie jutro". W czasie kręcenia tego ostatniego aż 6 aston martinów Jamesa Bonda spadło z mostu na zamarzniętą lagunę. Most jest malowniczy, ale oczywiście jednopasmowy. A tłok nad Jökulsárlón niemały. Korki!









Im bliżej plaży, tym rzadsze kawałki lodu. Za to coraz bardziej "lodowe", niektóre całkiem przezroczyste. Te najszybciej porywa prąd. Na horyzoncie pływające mini-góry lodowe, a na plaży kontrastujące z czarnym żwirem swą bielą wyrzucone przez fale lodowe rzeźby. 


Nad Jökulsárlón chyba zawsze kłębią się tłumy. To ostatni przystanek wycieczek objeżdżających południowe wybrzeże. Dalej już dziko. Czyli my właśnie z tej dziczy wjeżdżamy w cywilizację. Ale zanim jeszcze pojechaliśmy dalej zatrzymaliśmy się nad niedalekim, ale schowanym z dala od drogi, a więc zdecydowanie mniej uczęszczanym jeziorkiem Breiðarlón. Chyba jeszcze piękniejszym od Jökulsárlón, chociaż mniejszym. Żal było odjeżdżać.







1 komentarz:

  1. Cudna wycieczka. Od ponad 30 lat chcę pojechać na Islandię i jakoś zawsze mam za daleko.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...