29 stycznia 2015

Duma i uprzedzenie

Wszyscy równi!
"W teorii? Czy w praktyce?"

Znów wracam do naszych nieustających poszukiwań szkoły średniej dla Misi. I z radością donoszę, że idzie nam całkiem nieźle. Wygląda na to, że zawęziliśmy poszukiwania. Po preselekcji szkół było 6, obecnie liczba spadła do 3. A może i do dwóch...

Bo właśnie wczoraj chyba wyeliminowaliśmy kolejną. Ale właściwie nie o samym fakcie chciałam opowiedzieć, tylko o uprzedzeniach, jakimi kierują się niektórzy przedstawiciele szkół w rozmowie z nami. Stereotypowe traktowanie osób rozmaitych narodowości jest dość typowe. I oczywiście nie ogranicza się do Holandii. Wystarczy sobie poczytać dyskusje na dowolnym polskim forum dyskusyjnym, żeby się zorientować, jakie niesamowite uprzedzenia mają Polacy wobec przedstawicieli innych narodów. Nie dalej jak wczoraj natknęłam się na rozmaite komentarze antysemickie - to w związku z rocznicą wyzwolenia Auschwitz, antyniemieckie - z tej samej okazji, i jeszcze artykuł o niezbyt miłym traktowaniu w Polsce ukraińskich studentów, którzy ponoć "zabierają miejsca" studentom polskim. 



Po lewej: "Facet o arabskim wyglądzie. Pewnie terrorysta!"
Po prawej: "Facet o włoskim wyglądzie. Pewnie mafiozo!"
"Co mówisz?! Prysznic?! Mieszkanie z prysznicem?!! ... To wy się myjecie?!"

Więc niby czego tu się spodziewać po Holendrach. Jak wszędzie ludzie są różni, dlatego w żadnym razie nie chcę generalizować. Spotykam całą masę osób otwartych, ale i takich nieco ksenofobicznych. Poniżej opisane incydenty tak mnie poruszyły, bo akurat nauczyciele powinni być raczej otwarci na różnorodność. Teoria! W praktyce wyszło tak: Już w zeszłym roku podczas naszych częstych spotkań z nauczycielkami Misi musiałam wysłuchać kilkukrotnie, że mam zbyt duże ambicje, bo skoro dziecko ma kiepskie wyniki w testach, to widocznie nie ma możliwości i trzeba dać mu spokój. Więc dlaczego się upieramy przy decyzji, że Misia musi pójść do vwo (najwyższy poziom nauki), a przynajmniej do havo (średni poziom nauki). Po kolejnym tego typu tekście wygłoszonym przez 23-letnią nauczycielkę, która sama zresztą zaczęła przygodę ze szkołą średnią od nauki w mavo (najniższy poziom nauki teoretycznej), nie wytrzymałam. I z czarującym uśmiechem poinformowałam ją, że zdania nie zmienię, chociaż oczywiście cenię jej profesjonalną opinię. W końcu to ona jest specjalistką od pedagogiki, a ja zupełną dyletantką, bo nigdy nie pracowałam z dziećmi (to nie do końca prawda, bo kilka lat dawałam korepetycje i jeszcze udało mi się nauczyć dwie dziewczynki w podobnym wieku angielskiego na poziomie B1), tylko zawsze z dorosłymi. Bo ja nie jestem wykwalifikowaną nauczycielką, tylko prostym wykładowcą uniwersyteckim. Pani zamarła, po czym poprosiła o powtórzenie kwestii. A kiedy odzyskała mowę stwierdziła: "Aaa, teraz rozumiem, dlaczego się tak upierasz przy lepszej szkole". Taa... Od tego dnia współpraca układała się wspaniale. Szybciutko wyznaczono termin kolejnej rozmowy w towarzystwie jej szefa i wkrótce doszliśmy do porozumienia, które do tej pory jest przestrzegane. W ubiegłym tygodniu otrzymaliśmy już zupełnie oficjalną wiadomość, że schooladvies (czyli rekomendacja) Misi będzie brzmiała havo/vwo, co pozwoli jej na naukę w klasie przejściowej i podjęcie ostatecznej decyzji po roku w szkole średniej.


Tymczasem wybraliśmy się na onderwijsmarkt, czyli targi oświatowe, gdzie prezentowały się wszystkie szkoły z okolicy. I tam spotkaliśmy się po raz kolejny z podobnymi uprzedzeniami. O ile jedni nauczyciele traktowali nas poważnie i przed jakimikolwiek osądami wypytywali o sytuację i rekomendację, o tyle niektórzy słysząc obcy akcent i hasło "jesteśmy z zagranicy" od razu zakładali, że Misia musi pójść do mavo. Podobna sytuacja powtórzyła się wczoraj na zebraniu informacyjnym w jednej ze szkół. Po prezentacji zagadnęliśmy kierownika klas pierwszych o możliwość spokojnej rozmowy. A on od razu potraktował nas z góry. Zaczął od tego, że część szkół zawyża rekomendacje, więc wcale nie wiadomo, czy Misia poradzi sobie na poziomie havo/vwo. Ale niestety w związku ze zmianą przepisów rekrutacyjnych musi przyjąć każdego ucznia na podstawie takiej opinii. Biedak! Kiedyś mógł się nią nie przejmować i wziąć pod uwagę jedynie wynik pojedynczego testu kompetencyjnego... Potem płynnie przeszedł do tego, że właściwie nie ma o czym rozmawiać, bo to się okaże we wrześniu, czy Misia przejdzie przez pierwsze testy, a jak nie, to będzie potrzebowała lekcji wyrównawczych. 7,50 za godzinę i nie ma problemu. W końcu powiedział, że mają już 2 uczniów z Polski i wymienił nazwiska pytając, czy ich znamy. Jasne, w naszym mieście mieszka jedyne 150 tysięcy ludzi, w tym kilkuset jak nie kilka tysięcy Polaków ! Mąż chciał już zakończyć tę przyjemną rozmowę, ale jeszcze poprosiliśmy pana o wizytówkę. Pan wymruczał, że musi poszukać i oddalił się na minutę. W tym czasie doznał chyba jakiegoś olśnienia - prawdopodobnie podpadła mu nasza znajomość holenderskiego nie całkiem pasująca do jego wyobrażeń, bo po powrocie zaczął zadawać kolejne pytania w holenderskim stylu. A właściwie to z jakiego miasta się przeprowadziliśmy? A ze Stuttgartu. A właściwie to dlaczego porzuciliśmy to piękne miejsce? A dla lepszego stanowiska w Holandii. A jakiego? A właściwie co za zawody mamy? No i po paru odpowiedziach ...  zrobił się niesamowicie milutki. Od tego momentu rekomendacja Misi przestała być zawyżona, ustalenie terminu spotkania dopasowanego do naszych zajęć stało się możliwe, a szkoła zaczęła być jak najbardziej odpowiednia dla Misi. Pan kierownik wyraził głęboką nadzieję, że spodoba się jej na tyle, żeby ją wybrała, bo oczywiście zostanie powitana z radością. 

Tylko czy my chcemy, żeby Misia chodziła do szkoły, w której nauczyciele oceniają ucznia już na wejściu i to tylko na podstawie jego pochodzenia? Szczerze mówiąc mam nadzieję, że Misia wybierze zupełnie inną szkołę. 









26 stycznia 2015

Wintersport, czyli narty po holendersku

W ten weekend mieliśmy zimę. Po 3 dniach mrozu kanały pokryły się cieniutką warstewką lodu, a nawet spadło odrobinę śniegu. Dzięki temu, że opady przypadły na piątkowo-sobotnią noc nie doszło do paraliżu komunikacyjnego, a dzieci mogły oddać się białemu szaleństwu. Które w praktyce ograniczało się do robienia śladów i ewentualnie ulepieniu mini-bałwanków. Już po południu nadeszła odwilż i tyle było zimy. 

Ale nastroje się poprawiły, a że ferie wiosenne (bardzo lubię nazwę krokusvakantie) już za kilka tygodni, rozpoczęły się masowe przygotowania do desantu na austriackie (i nie tylko) Alpy. Wbrew pozorom bardzo wielu Holendrów jeździ na nartach i to wcale nie biegowych. W tyrolskich hotelach nie zabraknie więc dla nich miejsc ani instruktorów. Na razie narty zdominowały towarzyskie rozmowy (wysokie ceny, panie!) i fitness-cluby. Każdy szanujący się klub rozpoczął już w grudniu zajęcia przygotowawcze, a ilość chętnych zwiększa się z każdym tygodniem. Jako że mamy styczeń i do narciarzy dołączyli wyznawcy noworocznych postanowień, siłownie po prostu pękają w szwach i duszą się od potu. Dzieci pobierają pierwsze lekcje na miejscu. Wprawdzie gór ci u nas brak, ale stoki są jak najbardziej. Można sobie pojeździć na igielicie, albo i załapać się na sztuczny śnieg. W naszej okolicy tez jest taki stok, wykorzystanie pełne. W zeszłym roku nawet zorganizowano kurs dla dzieci z naszej szkoły. Potem pozostaje już tylko zakup sprzętu (powodzeniem cieszą się giełdy używanego), przygotowanie logistyczne i w drogę. 



Stok w Soesterberg (źródło)
Dzieciaki z naszej szkoły po raz pierwszy na nartach. Szkoła chwali się, że jest jedyną podstawówką w kraju, która taki kurs zorganizowała (źródło)
Można i tak...

Oczywiście samochodem, dzięki czemu niemieckie autostrady zostaną na 2 dni zakorkowane, co oczywiście wzmocni zwolenników przyszłorocznych winiet. Można też autobusem. Zwłaszcza jeśli organizuje się silną grupę. Holendrzy uwielbiają wakacje grupowe. Na narty wybierają się często z przyjaciółmi albo w towarzystwie licznej rodziny. To dość powszechny zwyczaj: czwórka rodzeństwa na wakacjach z rodzinami - w sumie z 16 osób, lekko licząc. Dzięki temu czują się w hotelu jak u siebie w domu i nie muszą szukać pozaholenderskich kontaktów. W rozmowach z tyrolskimi hotelarzami to motyw przewodni, jeśli chodzi o Holendrów. Są tam uważani za izolujących się od reszty gości i kiszących we własnym sosie. O ile w ogóle mieszkają w hotelu, bo opcję najczęściej wybieraną jest wynajem dużego apartamentu czy domku, co oczywiście pozwala na znaczne ograniczenie kosztów i żywienie według holenderskiego schematu (trzeba zabrać zapas hagelslag, czyli słodkich posypek do chleba, plus pindakaas, czyli masło orzechowe, i gotowe). 


Ale można na narty jechać również ... kamperem. Tyrolskie campingi są czynne i gotowe, a jeśli zobaczycie na nich kampery albo przyczepy, to możecie być pewni, że mają żółte tablice. Osobiście znam tylko jednego miłośnika takiego spędzania zimowego urlopu, ale sądząc po zdjęciach z zaśnieżonych campingów, nie jest w swojej metodzie odosobniony.



źródło
źródło
źródło

Jeśli chodzi o holenderskie narty, to największą tajemnicą jest dla mnie terminologia. Z niewiadomych powodów Holendrzy określają narciarstwo słowem wintersport, czyli sport zimowy. Niektórzy nawet posuwają się do zastąpienia czasownika skieen przez wintersporten. A przecież Holandia to ojczyzna łyżwiarstwa i to ono właśnie powinno być najszybciej kojarzone ze słowem wintersport. 

22 stycznia 2015

Model polderowy, czyli o holenderskim sposobie dyskutowania

źródło
Ożywiona dyskusja, która toczyła się ostatnio w fejsbukowej grupie Klubu Polek na Obczyźnie zainspirowała mnie do uporządkowania moich przemyśleń na temat różnic w komunikacji. Różnic między narodami oczywiście. Będzie to więc mój ulubiony komentarz z cyklu: jak to robią w Holandii versus w Niemczech i Polsce.

20 stycznia 2015

Lodowe rzeźby - IJbeeld Festival Zwolle

Zimy jak na lekarstwo, zresztą już od kilku lat. Więc żeby sobie zrekompensować te braki, obejrzeliśmy wystawę lodowych rzeźb. Nigdy wcześniej nie mieliśmy kontaktu z tą sztuką, oglądaliśmy jedynie telewizyjne relacje z podobnych wystaw w Chinach i Japonii, skąd zdaje się ta sztuka bierze początek. Ale od kilku lat lodowe rzeźby, podobnie jak wcześniej piaskowe, robią karierę w okolicy. Okolica okazała się całkiem bliska - do Zwolle jedynie 65 kilometrów, wybraliśmy się więc na IJsbeelden Festival w ostatni weekend. 



Nie jest to impreza duża, ale oczywiście droga. I może nawet trudno się dziwić, utrzymanie lodowych cacek przez kilka tygodni w warunkach chłodniczych pewnie sporo kosztuje. Za wstęp trzeba więc zapłacić 12,50 euro (dzieci 8,50). Chętnych nie brakuje, w weekendowe dni kolejka wije się wokół przesuwanych co chwilę metalowych barierek - zupełnie jak po cytryny w latach osiemdziesiątych (dla młodszych czytelników: jak po buty sportowe z limitowanej serii lub do największego rollercoastera w Efteling w słoneczny dzień). Na szczęście zostaliśmy wcześniej uświadomieni przez przyjaciół, wystartowaliśmy więc wystarczająco wcześnie, żeby załapać się przed szczytem. Wiadomo, w Holandii większość ludzi w weekendy wybiera się wszędzie dopiero po wczesnym lunchu, więc tłok narasta około 13:00. Nam udało się kupić bilety bez czekania i wejść w ciągu niecałych 10 minut. 


Wystawa jest zlokalizowana w kolejowym hangarze, w którym zainstalowano wielkie agregaty chłodzące. Dzięki temu rzeźby trzymają się idealnie. Niewątpliwie ich wykonanie wymagało wiele pracy i przygotowań: brało w nich udział ponad 40 rzeźbiarzy, którzy przy pomocy pił łańcuchowych i dłut wyczarowali około 30 ekspozycji z ponad 500 ton lodu i śniegu. Tematem wiodącym jest ruch - tytuł "World in Motion". Rzeźby przedstawiają więc głównie wszelkiego rodzaju pojazdy. Nie tylko lądowe (jak na przykład auto formuły 1 czy przód scanii), ale i wodne czy powietrzne (także kosmiczne). Pochodzą one ze wszystkich epok, jest więc statek Wikingów, egipski rydwan, czy parowa lokomotywa atakowana przez Indian, ale także pojazdy przyszłości oraz pojazdy filmowe. Wśród nich szalupa ratunkowa z Titanica i najpopularniejsze tu chyba pojazdy z "Gwiezdnych wojen". Tu dłuższy czas spędza każdy facet, niezależnie od wieku.  Z kolei dziewczynki walczą o zdjęcie z bohaterką  "Frozen" w jej lodowych saniach. I ta właśnie scenka jest na wystawie najbardziej "na miejscu". 


Rzeźby inspirowane filmami są uwielbiane przez dzieci, mnie bardziej spodobały się te powstałe w wyobraźni rzeźbiarzy. Chociaż lodowe rzeźby nie może sztuką przez duże S, to warto je obejrzeć i docenić solidne rzemiosło twórców. A po wyjściu szybko napić się ciepłego kakao w otwartej części pawilonu, gdzie przygotowano coś dla ciała, nie zapominając oczywiście o dzieciach, które mogą jeszcze skorzystać z trampolin, karuzeli i pobawić się lego.





























13 stycznia 2015

Słowo roku 2014

źródło
Co roku holenderskie wydawnictwo Van Dalen organizuje wybory słowa roku. Czasem są to słowa, które rzeczywiście niedawno weszły do obiegu i zrobiły błyskawiczną karierę. Tak było w zeszłym roku, gdy podobnie jak w innych krajach przebojem okazało się selfie. Czasem wysoko na liście zwycięzców są wyrazy zupełnie nieużywane, kojarzone za to z pewnymi ważnymi wydarzeniami. W tym roku byłam bardzo zaskoczona, bo zwyciężyły słowa długie i trudne do wymówienia (co moim zdaniem dyskwalifikuje je w kwestii popularności). Jakie? Ano takie:




Na pierwszym miejscu dagobertducktaks. Łomójboze, a co to? Słowo, które w pierwszym momencie z niczym się nie kojarzy. Ponieważ zupełnie go nie znałam, miałam potężne problemy z jego wymówieniem, a co dopiero zrozumieniem. Wprawdzie Van Dalen podaje znaczenia wszystkich słów z listy, ale nad jego pochodzeniem musiałam zastanawiać się przez dobre kilkanaście minut. Dagobertducktaks oznacza podatek dla osób o wyjątkowo wysokich dochodach, czyli dla superbogatych. Ale skąd to słowo się wzięło? Oto holenderska kreatywność słowotwórcza. Końcówka "Taks" to po prostu holenderski zapis angielskiego słowa "tax", czyli podatek. Holenderskie słowo "belasting" byłoby za długie i nie korespondowało z początkiem, który pochodzi od ... postaci z kreskówek o Kaczorze Donaldzie. Chodzi o Dagoberta Ducka, w Polsce znanego jako Sknerus McKwacz, pochodzącego ze Szkocji kaczego milionera, który spełnił amerykański sen. 



źródło
Kolejny zwycięzca to moestuinsocialisme, słowo równie skomplikowane, chociaż składające się wyjątkowo ze słów holenderskich. "Moestuin" to ogródek warzywny, czy zielny, w każdym razie taki, w którym hoduje się rośliny na stół. Końcówka oczywista. A całość oznacza ustrój, który z jednej strony zapewnia wszystkim pewne minimum socjalne (w tym przypadku niskie państwowe emerytury dla wszystkich), ale będące w rzeczywistości prawdziwym minimum, aby zachęcić do samodzielnego działania (czytaj pracy, przedsiębiorczości), umożliwiającego zapewnienie sobie wyższych dochodów na starość (w postaci prywatnej renty, oszczędności itp.). Czyli taki, jaki serwuje nam aktualnie Królestwo Niderlandów. I do jakiego muszą przywyknąć przyzwyczajeni do luksusu Holendrzy.

Na trzecim miejscu w końcu coś prostszego, czyli stemfie. Stemfie to kombinacja słów "selfie" i "stem" ("głos"). To selfie wykonane w kabinie do głosowania podczas wyborów. Oto nowoczesna ekshibicjonistyczna forma demokracji. 



źródło
Muszę powiedzieć, że wyniki totalnie mnie zaskoczyły. Przede wszystkim dlatego, że wybrane słowa są stosunkowo wyrafinowane i odnoszą się do poważnych zjawisk politycznych, czy społecznych. Tymczasem Holendrzy polityką nie interesują się w ogóle. Wiadomości radiowe czy na popularnych portalach prasowych są tabloidowe. Niusem dnia są zwykle sprawy związane z piłką nożną, rodziną królewską i rozmaite przestępstwa. Informacje o zmianach przepisów są zdawkowe i nikt o nich nie dyskutuje. Przynajmniej w rozmowach prywatnych. Czyli zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie oczywista jest kariera zeszłorocznych słów takich jak "separatysta", "kilometrówka" i "aneksja". Zresztą warto zauważyć, że o ile polskie słowa roku odnoszą się często do spraw międzynarodowych czy jakiś afer politycznych, to Holendrzy stawiają na dotykające każdego sprawy finansowe. Zagranica to kosmos, w końcu nas tam nie ma. Afera w polityce to porażka, która trzeba zamieść pod dywan, żeby sobie nie psuć samopoczucia, ale podatki i emerytury to sens życia. 

Wybrano również słowa roku w kilku kategoriach, takich jak slang młodzieżowy, lifestyle, sport i rozrywka, ekonomia, polityka. Tymi ostatnimi nie chciałabym Was już zanudzać. Ale w pierwszych kategoriach trochę pewniaków i trochę ciekawostek. Na topie wśród młodzieży aanmodderfakker, onesie i facebookvoyeur. To pierwsze słowo to znów ciekawy zholenderszczony zapis angielskiego "motherfucker", którego nie muszę tłumaczyć. Rodzaj gry słownej z wyrazem "aanmodderen", oznaczającym błocenie, czyli robienie bałaganu. Określa loosera, człowieka bez ambicji, któremu "wszystko zwisa", na niczym nie zależy. To odniesienie do nagrodzonego filmu Michiela ten Horn pod takim właśnie tytułem. Tragifarsy o 32-letnim wiecznym studencie Thijsie, który spędza czas na kanapie, piciu piwka i podrywach, za którego rachunki płaci mama. Niestey jeszcze nie widziałam, ale nie omieszkam. 





Onesie to z kolei topowa część garderoby, bez której nie może się obejść w domowych pieleszach żadna wielbicielka mody. Po polsku swojski pajacyk, czyli połączenie bluzy i spodni. W roli piżamy lub stroju domowego. Hit roku (też mamy!). 



źródło

I w końcu Facebookvoyeur, tym razem  francuzizm, opisujący fejsbukowicza-podglądacza, czyli kogoś, kto na fb tylko ogląda i komentuje posty znajomych, nie publikując własnych.

W innych kategoriach moje typy: selfiestick, czyli znany miłośnikom selfie kijek-statyw ułatwiający robienie zdjęć swojej twarzy z większej odległości, oraz loomen, czyli plecenie bransoletek z gumek - zeszłoroczny przebój dziecięcy. 


źródło






7 stycznia 2015

Modern Times w Rijksmuseum

O naszej wizycie w najważniejszym holenderskim muzeum pisałam ostatnio. I obiecałam, że będę kontynuować, bo pojechaliśmy tam właściwie obejrzeć pewną wystawę czasową, która wkrótce zniknie. Pod hasłem Modern Times (Czasy współczesne) kryje się wystawa fotografii ze zbiorów Rijksmuseum. W założeniu ma ona prezentować rozwój fotografii w XX wieku, ale oczywiście jest mocno skupiona na artystach holenderskich. Oprócz nich pojawiają się głównie zdjęcia autorstwa Belgów, Niemców i Amerykanów - od razu widać, kto dla Holendrów jest ważny. Tytuł wystawy przewrotnie nawiązuje do ostatniego niemego filmu Charlie Chaplina (1936) - dziś w epoce fotografii cyfrowej dla mas i ekshibicjonistycznych selfies prezentowana tam sztuka fotograficzna nie jest wcale współczesna, to wręcz zamierzchła historia.



Wystawa mieści się w debiutującym w tej roli najnowszym skrzydle Rijksmuseum, Philips Fleugel, gdzie w przyszłości będą prezentowane kolejne ekspozycje czasowe. Jej otwarcie w listopadzie było więc sporym wydarzeniem. Zwłaszcza, że prezentowane fotografie to w większości nieznane wcześniej szerszej publiczności skarby z magazynów muzeum, które wybierano przez kilka długich lat.

Fotografie są prezentowane tematycznie: mamy niewielką prezentację zdjęć z początków tej sztuki, przedstawiających głównie "nowoczesne" środki transportu (samochód, samolot) w ruchu, portrety, martwe natury, budynki i konstrukcje budowlane, kilkanaście zdjęć wojennych, dokumentację z krajów kolonialnych i wreszcie fotografie reklamowe oraz zdjęcia gwiazd popkultury. Przekrój tematyczny dość szeroki, ale w sumie wystawa nie jest aż tak obszerna, jak się spodziewałam. Wśród autorów sławy takie jak Henri Lartigue, Lewis Hine, László Moholy-Nagy, Man Ray, Brassai, W. Eugene Smith, Ed van der Elsken i William Klein. Najstarsze obrazy pochodzą jeszcze z końca XIX wieku, najnowszy ma niecałe 2 lata.




Zamysłem autorów wystawy było pokazanie zmian, jakie w krótkim czasie jedynie wieku zaszły w dziedzinie fotografii. Od pierwszych prób, poprzez czasy jej upowszechniania, gdy z jednej strony rozwijała się bujnie fotografia reporterska, a potem reklamowa i modowa, z drugiej amatorska. Możemy obserwować też przemiany techniczne - są tu bardzo ciekawe serie zdjęć dokumentujących fotograficzne eksperymenty, oraz przejście z epoki czarno-białej do fotografii kolorowej. Z jednej strony formalne dokumentowanie wydarzeń historycznych czy politycznych, z drugiej odbicie dnia codziennego i zwyczajnego życia. 

Muszę powiedzieć, że wystawa, o której nie wiedziałam za dużo przed jej obejrzeniem, dość mocno mnie zaskoczyła. Oczekiwałam raczej standardowego podejścia, a więc zaprezentowania najbardziej znanych (i uznanych) fotografii światowych mistrzów. Tymczasem okazało się, że jej twórcy (ach ta holenderska kreatywność) podeszli do tematu z innej strony. I dobrze! Dzięki temu zapoznałam się z nieznanymi mi wcześniej zdjęciami i artystami. Najbardziej podobała mi się chyba wspaniała seria portretów, zatytułowana "Holenderskie twarze" autorstwa belgijskiego fotografa Stephana Vanfleteren. Wrażenie wywarły na mnie jednak  właściwie wszystkie serie: od eksperymentalnych zdjęć metalowych konstrukcji do sportowych fotografii Johna Gutmanna. Ponieważ jestem miłośniczką wszelkiego "antyku" w fotografii, z przyjemnością obejrzałam też najstarsze eksponaty, zwłaszcza te, na których próbowano zatrzymać w kadrze ruch. Fotografie reklamowe i nietypowe portrety aktorek sprzed lat, to inna część wystawy, która budzi przyjemne odczucia, podobnie jak zdjęcia Nowego Jorku z lat 30-tych. Za to fotografie wojenne i z byłych holenderskich kolonii to te najbardziej poruszające, które pokazują najprawdziwsze ludzkie emocje. Nieraz niechętne, zmęczone twarze i zwyczajność życia wokół - to wszystko widać na nich wyraźnie. 


Lubię fotografię, ale jestem całkowitą amatorką, więc nie będę się silić na wysublimowaną recenzję. Możecie ich znaleźć wiele, nie tylko w prasie holenderskiej, o wystawie pisano w całej Europie. Znalazłam nawet recenzję w "Gazecie Wyborczej". Na pewno mogę polecić obejrzenie tej wystawy każdemu, kto interesuje się sztuką fotografii. Niestety, nie zostało na to już wiele czasu - jedynie mieszkańcy Holandii mają jeszcze parę dni, aby się na nią wybrać. Ale kto wie, może powędruje dalej w świat. Jeśli tak, obejrzyjcie. Na razie część ekspozycji można zobaczyć na stronie Rijksmuseum: https://www.rijksmuseum.nl/nl/modern-times. 
























Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...