31 maja 2013

Schody

Przeglądając polskie gazety natknęłam się na niedawny artykuł z Newsweeka "Schody, czyli serce domu". W kontekście schodów w holenderskich domach już sam tytuł jest szokujący. Bo w Holandii schody to zdecydowanie ostatnia rzecz w domu, którą moglibyśmy się pochwalić. Nawet w zupełnie nowym domu!

Holenderskie schody przypominają schody w wieży Rapunzel (po polsku chyba Roszpunki). Po pierwsze, najczęściej baaardzo wąskie. To oczywiście ma duży związek z metrażem domków (z reguły nie przekraczającym 130m2). Szkoda więc powierzchni na schody. Po drugie, często kręte. Po trzecie, strome. I wreszcie clue programu - paskudne z wyglądu. Estetyka schodów to nie jest coś, czym holenderskie firmy budowlane by się przejmowały. Dlatego tutejsze schody w nowiutkich domach nie różnią się znacząco od schodów w domach sprzed ponad 100 lat. Wykonane z byle jakiego, miękkiego drewna, najczęściej źle wysuszonego i sękatego, po paru latach skręcają się i niemiłosiernie skrzypią. Jakie to drewno możemy się oczywiście jedynie domyślać, bo holenderskie schody są obowiązkowo pomalowane zwykłą olejną farbą na biało. Ewentualnie z wierzchu obłożone jeszcze wykładziną - żeby nie skrzypiały tak mocno. O ile dom jest w stylu rustykalnym, to jeszcze można to znieść. Ale niestety, odwiedziłam już wiele domów o zdecydowanie nowoczesnej bryle i urządzeniu - wszędzie to samo!


Po przeprowadzce podjęliśmy kiedyś temat schodów w rozmowie z sąsiadami. Plan był taki, żeby wykładzinę zerwać, a całe schody wyszlifować i po pozbawieniu farby polakierować bezbarwnie. Odradzono nam stanowczo. "Uwierz mi, nie chcesz oglądać tego drewna", powiedzieli sąsiedzi. Trochę się wystraszyliśmy. Schody pozostały białe. Wkrótce przyjdzie pora na kolejne malowanie...

I tylko czasem mam ochotę spełnić groźbę Osła, wykrzyczaną podczas zdobywania zamku Fiony: "...ja biorę na siebie schody. Znajdę je, skubane, i skopię im poręcz tak, że nie będą wiedziały, którędy na górę, a co! Bezwzględny będę! Zero litości. Znam karate czwarty stopień wtajemniczenia, nie? Ale będzie jatka, no będzie rzeźnia normalnie!" ...


To najpiękniejsze zdjęcia schodów, jakie znalazłam w folderach pośredników nieruchomości. Są to zdjęcia panoramiczne, czyli rozmiary pomieszczeń są zniekształcone (w rzeczywistości są znacznie ciaśniejsze).


29 maja 2013

Rower (nie tylko) babuni

Holandia kojarzy się przede wszystkim z trzema rzeczami: wiatrakami, tulipanami i rowerami. Każdy wie, że rower jest tu podstawowym środkiem lokomocji i jeżdżą na nim dosłownie wszyscy. A samych rowerów jest w kraju więcej niż samochodów, a nawet niż mieszkańców. O holenderskich rowerach napisano już wszystko - ale może uda mi się znaleźć jeszcze coś nowego.

Wbrew powszechnemu wyobrażeniu w Holandii wcale nie tak łatwo jeździ się na rowerze. Jest po temu co najmniej kilka powodów. Po pierwsze: w dużych miastach jest obłędny tłok, zwłaszcza w centrum w szczycie, a rowerzyści znani są z luźnego podejścia do przepisów i nieliczenia się z innymi użytkownikami dróg (biada kierowcy samochodu, który uczestniczy w kolizji, wina zawsze spada na niego). Swego czasu olbrzymią karierę zrobiły filmiki na YouTube, pokazujące poranny ruch w Utrechcie. Masakra! Zwłaszcza, że na wielu skrzyżowaniach jednocześnie zapala się zielone światło dla rowerzystów ze wszystkich stron. Można więc jechać w każdym kierunku przecinające skrzyżowanie po przekątnej. Biorąc pod uwagę, że jednocześnie rusza nawet 50-100 rowerów, a każdy rowerzysta ma swój pomysł na pokonanie skrzyżowania to cud, że liczba wypadków trzyma się w rozsądnych granicach. Śmieszne były komentarze, zwłaszcza Amerykanów, do tych filmików. Twierdzili, że jeżdżenie do pracy rowerem jest bez sensu, bo po dotarciu na miejsce niezbędny jest prysznic. Holendrzy bezskutecznie tłumaczyli, że oni się na rowerze nie pocą, to przecież nie trening, więc jeżdżą raczej powoli. I nie przeszkadza im żaden strój: może być garnitur i wypastowane buty, może mini (być może stąd niezwykła popularność noszenia do niej legginsów), a nawet wieczorowa sukienka.



Drugą przyczyną utrudnień jest sam sprzęt. Po Holandii jeżdżą głównie rowery miejskie,z przewagą tzw. oma fiets, czyli rowerów babuni, o tradycyjnej konstrukcji (część z nich to takie rzęchy, że chyba rzeczywiście pamiętają babcie aktualnych właścicieli). Często mają one jedynie torpedo i całkowity brak przerzutek. Nowoczesne rowery miejskie  mają z reguły 3 biegi, a te najdroższe nawet 7.

No i wreszcie powód trzeci: pogoda. Ta w Holandii rzadko nas rozpieszcza. A na rower trzeba wsiadać codziennie, w deszcz, w śnieg i ślizgawicę (ścieżki rowerowe są zawsze dobrze posolone, ale i tak wiele złamań). I co najciekawsze - w jakąkolwiek stronę się nie jedzie - zawsze pod wiatr! A wiatr wieje każdego dnia.




Ale co tu narzekać - jazda rowerem jest fajna. a oma fiets to symbol Holandii. Tradycyjny jest oczywiście czarny. Ale zgodnie z nową modą (za autami) kilka lat temu pojawiły się też białe. A dziewczyny lubią kolorowe, z osłonami pomalowanymi w kwiatki. Niektóre przyozdabiają je jeszcze girlandami z kwiatów. Szczytem mody jest posiadanie przedniego bagażnika-platformy. Można na nim wozić torebkę albo kratę piwa. Największe elegantki przymocowują tam wiklinowy kuferek.

W ogóle ciekawe są rozmaite rozwiązania transportowe - do przewożenia ładunku albo dzieci. Tradycyjnych przyczepek dla dzieci jest tu niewiele, to już raczej specjalne długie rowery z drewnianą skrzynią z przodu. A wo ogóle większość rodziców wozi pociechy na fotelikach, nie tylko z tyłu, ale i na kierownicy. Rozwiązanie to jest w Niemczech zakazane, bo uznano je za niebezpieczne, ale kto by się tu tym przejmował. Powszechne jest więc wożenie dwójki dzieci na jednym rowerze. Oczywiście bez kasków - te są znane tylko w centrach wielkich miast. W Amersfoort nie uświadczysz dziecka w kasku. Najmniejsze maleństwa wsadzane na rower mają nie więcej niż 6 miesięcy i ledwo siedzą. Pasy bezpieczeństwa są nimi tylko z nazwy, często są zapięte tak luźno, że maluch zwisa na bok, zwłaszcza, jeśli zaśnie. Ale to też nikogo nie wzrusza. Wszyscy przecież jeżdżą od urodzenia (albo i wcześniej), więc przed metodami alternatywnymi oporów nie mają. Powszechne jest jeżdżenie kilometrami bez trzymanki, albo wręcz przeciwnie trzymając się za ręce, oraz pchanie dziecka jadącego obok na własnym rowerku. Na mnie wciąż jeszcze duże wrażenie robią holenderskie matki, które potrafią np. jadąc z dwójką dzieci trzymać pod pachą torebkę, na kierownicy mieć 2 torby z zakupami i przejeżdżając akurat prze jezdnię spokojnie rozmawiać przez komórkę. To na razie rekord, ale może wkrótce zdolności do multi-taskingu pozwolą Holenderkom na coś więcej! Ciekawie wygląda też wożenie dorosłych pasażerów na bagażniku. Ponieważ z takim obciążeniem nie da się ruszyć, więc przed każdym skrzyżowaniem pasażer zsiada, a następnie biegnie przez ulicę w odpowiednim momencie wskakując na bagażnik.

Jeżdżą rzeczywiście wszyscy: od niemowlaków do staruszków. Muszę powiedzieć, że podziwiam 80-latków, którzy nie wydają się nawet zmęczeni. Przeszkodą nie jest nawet zaawansowana ciąża. Tu anegdota, której bohaterką jest moja koleżanka. Pewnego dnia pod koniec trzeciej ciąży wracała z pracy. Na rowerze, a jakże. Wtedy też poczuła, że chyba zaczyna rodzić. Niewiele myśląc odebrała dwoje starszych dzieci z przedszkola; oczywiście wiozła je na rowerze i odprowadziła do sąsiadów. Następnie zadzwoniła po położną, która przybyła niezwłocznie, na rowerze, więc odrobinę się spóźniła. Tak czy owak niecałe dwie godziny od wyjścia z pracy dziecko spało sobie spokojnie w łóżeczku. Może to rower pozwala holenderskim kobietom rodzić bez problemów w domu?



25 maja 2013

Holendrzy i Niemcy - sąsiedzi

Z pozoru Holendrów i Niemców więcej łączy niż dzieli. Germańskie pochodzenie, podobne języki i wielowiekowe sąsiedztwo to doskonałe podstawy przyjaźni. Jasne, Holendrzy i Niemcy traktują się nawzajem z szacunkiem i sympatią – przynajmniej na pierwszy rzut oka… Co roku tysiące Holendrów jeździ do Niemiec – zwykle po zakupy i paliwo. Wiadomo: w Niemczech wszystko tańsze. W przygranicznych miejscowościach Nadrenii w każdym sklepie napisy i komunikaty po holendersku. Niemcy to też kraj na urlop – największym powodzeniem cieszą się tereny tradycyjnie winiarskie w okolicy Trier i Koblenz, a w zimie alpejskie kurorty narciarskie. No i oczywiście nie można zapomnieć, że Niemcy to kraj tranzytowy dla wszystkich holenderskich miłośników wypoczynku na południu Europy – to tamtędy jadą kawalkady holenderskich kamperów i mocno załadowanych dziećmi, rowerami i pakowanym luzem sprzętem kempingowym samochodów osobowych, kompletnie zapychając niemieckie autostrady w pierwszych i ostatnich dniach wakacji. Niemcy również chętnie wypoczywają w Holandii, ceniąc sobie tutejsze plaże, naturę i przede wszystkim parki rozrywki. Zapytani o Niemców Holendrzy mówią o czystości, porządku itp. Zapytani o Holendrów Niemcy zazdroszczą im przede wszystkim wyluzowania i spokoju. Jedni i drudzy odwiedzając nawzajem swoje kraje mają wrażenie, że w tym drugim żyje się przyjemniej.  Sielanka.

Ale przy byle okazji wychodzą na wierzch wzajemne animozje. Nie chodzi mi tylko o kawały, które jedni i drudzy o sobie wzajemnie opowiadają. Raczej o duchy przeszłości, z naszego polskiego punktu widzenia wcale nie tak strasznej. A jednak tkwiącej w ludziach dość mocno. Wspomnienia ostatniej wojny są w Holandii starannie pielęgnowane – chociaż wydawać by się mogło, że nie ma czego wspominać. W końcu Niemcy zdobyli Holandię w 1940 bardzo niewielkim wysiłkiem, przy minimalnym oporze tubylców (właściwie wystarczyło tylko zbombardować port w Rotterdamie). I właściwie jakoś specjalnie nie prześladowali Holendrów – przynajmniej w porównaniu do innych narodów. Życie przeciętnego Holendra w czasie okupacji nie było różami usłane, ale i nie przerażające. Najgorsze były niedobory żywności i opału, które tak naprawdę mocno dały się we znaki jedynie ostatniej wojennej zimy (1944/45 – zima głodu). Deportacje Żydów dopiero dziś robią na Holendrach wrażenie, wtedy nie spotykały się z oporem. Najbardziej Niemcom została zapamiętana rekwizycja rowerów. Żarty na ten temat chyba nigdy nie ustaną – przy okazji każdej spornej sprawy słyszymy: „Ale najpierw oddajcie rowery!”. A tak naprawdę tych zarekwirowanych rowerów było ok. 100 000, czyli ca. 3% wszystkich holenderskich jednośladów. No, cóż, niektórzy stracili więcej… Tak czy owak, wojna z Niemcami to jedyny temat dotyczący konfliktów Holandii, podejmowany w pierwszej fazie nauki historii (klasa VI) – poza tym w cyklu wyłącznie tematy dotyczące kultury, handlu i gospodarki na przestrzeni wieków. I jeden z ważnych motywów rozmaitych wystaw. Tak mi to właśnie przyszło do głowy po ostatniej wizycie w Spoorwegmuseum. Wiele eksponatów w tym muzeum jest związane z okupacją niemiecką. Zwłaszcza aktualna wystawa czasowa prezentuje rozmaite niemieckie wynalazki wojenne. Holendrzy, podobnie jak Polacy, takie pamiątki oglądać lubią.





A co na to Niemcy? No, właśnie. Moi niemieccy przyjaciele, którzy wraz z nami tę wystawę oglądali, krzywili się co chwilę. Ich zdaniem to dawno przebrzmiała historia, o której nie warto wspominać. Mają pretensje do Holendrów, że epatują swoimi krzywdami. I nie oni jedni. Jakiś czas temu spotkałam się z taką oto sytuacją: do fast-foodu w nadmorskiej holenderskiej miejscowości wchodzi niemiecka rodzina. Długo studiują wiszącą wysoko tablicę z menu, nie mogą podjąć decyzji. Tymczasem wokół sporo ludzi, każdy chce szybko coś przekąsić, więc z holenderskim sprytem omijają Niemców, podchodząc do lady i składają szybko swoje zamówienia. Niemcy nadal czekają, mając nadzieję, że ktoś zza lady zaprosi ich do siebie i objaśni sytuację. W końcu tracą cierpliwość. Kobieta wybucha: „Nie chcą nas obsłużyć, bo jesteśmy Niemcami. Co za straszny kraj! Tu nienawidzą Niemców.”, mówi mocno podniesionym głosem, żeby wszyscy ją słyszeli. Wychodzą. Kiedy opowiedziałam tę historię niemieckim przyjaciołom, stwierdzili, że zareagowaliby tak samo, może nawet głośniej. A więc problem jest po obu stronach.

No i jeszcze odwieczna rywalizacja w piłce nożnej. Pamiętacie reklamy McDonalda z okresu Euro w zeszłym roku. W Holandii o Niemcach, w Niemczech o Holendrach, o nikim innym. Z okazji poprzednich mistrzostw też były podobne, np. w 2006. Nie ma zmiłuj. Jak Marcin przyszedł w stroju  niemieckiej reprezentacji po wygranym przez Niemców meczu, to go mało ze szkoły nie wypisali. Inne stroje były ok.





A podobno to Polacy mają problem z akceptacją swoich sąsiadów…

23 maja 2013

Spoorwegmuseum - Muzeum Kolejnictwa w Utrechcie

Ostatni długi świąteczny weekend stał pod znakiem wizyty przyjaciół. Z powodu fatalnej (nawet jak na Holandię) pogody realizacja wcześniejszych planów stanęła pod znakiem zapytania. Dla czwórki mocno aktywnych dzieciaków trzeba było znaleźć atrakcje pod dachem. Wybraliśmy się więc ponownie do Spoorwegmuseum, czyli Muzeum Kolejnictwa w Utrechcie. Spoorwegmuseum to moim zdaniem jedna z ciekawszych propozycji dla rodzin z dziećmi, chociaż i dla dorosłych, którzy chociaż trochę interesują się tematem, na pewno będzie ciekawie.



Muzeum mieści się na starym dworcu Maliebaan, którego budynek jest pięknie zachowany. Można w nim podziwiać królewską poczekalnię z dworca w Hadze (1892) i kilka innych osobliwości. Muzeum posiada całkiem sporą kolekcję rozmaitych lokomotyw i wagonów z różnych okresów. Są one w doskonałym stanie (kiedy doczekamy się tego np. w Kościerzynie?), wśród nich również holenderski pociąg królewski. Oprócz tego wiele innych eksponatów, związanych z kolejnictwem, czy nawet szerzej pojętym transportem. Ale najważniejszy nie jest dla mnie ten zbiór. Najważniejszy jest sposób ekspozycji - jest to muzeum jak najbardziej interaktywne. Do większości lokomotyw i wagonów można oczywiście wchodzić. O określonych godzinach są opowieści dla dzieci i przedstawienia ("Droomreizen" - podróż Orient-Ekspresem). Można odbyć podróż  w czasie, cofając się do okresu wynalezienia kolei - wycieczka przez warsztat, gdzie produkowano maszyny parowe i starodawny dworzec, na którym zrekonstruowano pierwszą holenderską lokomotywę ("De Grote Ontdekking"). Dla zainteresowanych jest możliwość wypróbowania symulatora używanego w szkoleniu maszynistów. Dzieci pasjami "zwiedzają" świat kolei z pierwszej połowy XX wieku ("De Stalen Monsters")- przejażdżka małym wagonikiem, podczas której znajdziemy się między innymi pod lokomotywą oraz porządnie wystraszymy widząc nagle przed oczami światła jadącego prosta na nas pociągu. Tę przyjemność moje dzieciaki mogą powtarzać wielokrotnie! Najnowsza atrakcja to tzw. próba ognia (de vuurproef), "przejażdżka" w rodzaju symulatora szybkiego pociągu, gdzie zwiedzający zastępują maszynistę - robi wrażenie. Dodatkowo jest mini-kolejka dla najmłodszych oraz atrakcyjny (jak na Holandię) plac zabaw, na którym można pojeździć drezyną, popływać łódką i zmoczyć się w fontannie.






Jednym słowem cała masa atrakcji. Nudzić się nie będziemy, sprawdziłam już na kilku naszych gościach, którzy nie wydawali się być zafascynowani pomysłem, a potem byli bardzo zadowoleni. Muzeum organizuje też weekendy tematyczne (głównie dla maluchów, np. z Thomasem czy Chuggingtonem) oraz wystawy czasowe. Aktualnie (do 1.09.)czynna jest wystawa "Sporen naar het front", czyli "Tory na front", przedstawiająca rolę kolei w czasie wojny wpływ rozwoju kolejnictwa na zmiany w technice wojennej i sposobie prowadzenia walki. Jest wiele bardzo ciekawych informacji, nie tylko związanych z II wojną światową (swoją drogą Spoorwegmuseum jest świetnym przykładem pokazującym holenderski stosunek do Niemców i tej właśnie wojny), ale również wojną koreańską, wojną krymską, rosyjsko-japońską, wojnami burskimi w Afryce Południowej. Świetne zdjęcia, stare filmy i naprawdę interesujące, nieznane szerokiej publiczności szczegóły na planszach. A do tego wystawa związanych z wojskowością i wojną lokomotyw i wagonów, w tym olbrzymia armata na szynach, urządzenie do niszczenia szyn używane w 1945 przez Niemców itp. Na miejscu dyżurują też holenderscy żołnierze z wojskową prezentacją, których można też wypytać o szczegóły techniczne.




Naprawdę warto! Muzeum czynne jest codziennie z wyjątkiem poniedziałków (w wakacje również poniedziałki) od 10:00 do 17:00. Należy nastawić się na raczej długi pobyt (dla nas za każdym razem 5-6 godzin).  Ceny biletów holenderskie (16 euro, dzieci do lat 3 gratis). Posiadacze Museumkaart, o których pisałam już wcześniej, za darmo (karty te można też kupić w kasie muzeum). O plan muzeum/przewodnik w językach innych niż holenderski musimy się upomnieć przy wejściu. Podczas zwiedzania "dawnego świata kolei" dostępne są audioprzewodniki w kilku językach. Parking przed wejściem kosztuje 5,50 niezależnie od czasu (jak na Utrecht bardzo przystępnie), ale ma tylko ok. 200 miejsc - w deszczowe weekendy i podczas ferii szkolnych zapełnia się już przed 12:00, czyli nie dla śpiochów. Ciekawym rozwiązaniem jest pendeltrein, czyli specjalny pociąg dowożący niezmotoryzowanych zwiedzających ze stacji Utrecht Centraal - warto skorzystać, jeździ co godzinę w godzinach otwarcia muzeum. W muzeum jest oczywiście restauracja (raczej jadłodajnia), serwująca napoje, przekąski i typowy fast food nastawiony na dzieci. Można też z powodzeniem pożywić się własnym lunchem - dostępnych jest wiele stołów.

Naprawdę polecam Spoorwegmuseum. Uważam, że to świetna alternatywa dla rodzin szukających weekendowych lub wakacyjnych atrakcji o nieco edukacyjnych walorach. Z powodzeniem może zastąpić tak popularne w Holandii parki rozrywki.

19 maja 2013

Szkoła a zdrowe odżywianie

Zanim przeprowadziłam się do Holandii wydawało mi się, że Holendrzy odżywiają się bardzo zdrowo. Przede wszystkim piją dużo mleka - sami twierdzą, że stąd ich wysoki wzrost. Poza tym jedzą dużo warzyw - to chyba wrażenie wywołane przez rozległe ściany chłodni ze świeżymi warzywami w tutejszych supermarketach i film "Dziewczyna z perłowym kolczykiem". Jest taka sugestywna scena na samym początku, mająca pokazać biedę w rodzinnym domu Griet, ale i jej kreatywne i artystyczne podejście do życia: Griet przygotowuje kolację, cienko krojąc i układając na wielkim talerzu  surowe jarzyny. Dodajmy do tego jeszcze dużo ryb i owoców morza i mamy całkiem zdrową dietę.



"Girl with a pearl earring": Griet kroi warzywa. Jak szkoda, że nigdzie nie można znaleźć kadru, na którym widać dokładnie, jak  układa je na talerzu!



Niestety, tylko w wyobraźni. Nie chciałabym oczywiście generalizować - jest sporo ludzi, którzy zdrowo się odżywiają. Ale niestety, jak chyba wszędzie na świecie, spora część społeczeństwa ulega fast-foodowi. A zwłaszcza jego najmłodsza część. W okolicach południa w naszym centrum handlowym można spotkać grupki młodzieży z pobliskiej szkoły średniej, które spożywają na świeżym powietrzu lunch, złożony głównie z chipsów i napojów energetycznych. Jasne, to taki wiek, kiedy rodzice nie mają już na potomnestwo wielkiego wpływu. Ale czemu maluchy chodzą obwieszone słodyczami? Na lekcję pływania zawsze któś przyniesie torebkę cukierków, żeby miło poczęstować kolegów - no, dobra, woda wyciąga cukier, pobasenie glukoza spada i trzeba ją uzupełnić. Niestety, ostoją słodyczy jest też szkola. Część dzieci ma oczywiście na śniadanie i lunch kanapki, a nawet jabłka. Ale wiele przynosi tylko krakersy lub wafle ryżowe,a nawet (o zgrozo!) chipsy. No i obowiązkowo na "deser" (po śniadaniu??) paczuszkę ciasteczek. Do tego do picia soczki w kartonikach (tutejsze zawsze z dodatkiem cukru oraz aromatem), kakao albo tutejszą specjalność - kolorowe słodzone i aromatyzowane mleko "owocowe". Nasza szkoła nzupełnie z tym nie walczy. W czasie szkolnych imprez dzieci dostają słodkie rodzynkowe bułeczki, a do picia te same napoje. Istnieje wprawdzie tzw. dzień owocowy, czyli 1 (słownie: jeden) dzień w tygodniu, kiedy uczniowie powinni jeść owoce i warzywa, ale sporo rodziców się tym nie przejmuje. Owoc dokłada się więc tylko do standardowego wyposażenia, często nie rezygnując z ciastek. Nauczycielki, wychodząc z założenia, że skoro rodzic dał słodycze, to pozwolił je zjeść, zgadzają się na spożywanie ciasteczek w tym dniu, z tym że po uprzednim zjedzeniu owoca. O warzywach szkoda gadać. Wypytywani rodzice mówią: my Holendrzy jemy dużo chleba, a warzywa są przecież na kolację. Nie wszyscy, oczywiście i na szczęście - znam i takie rodziny, gdzie każdego dnia dzieci dostają jedną jedyną słodką rzecz - szacunek.



Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, czy to nie pewien paradoks. Warzywa (marchew, buraki, kapusta) to przecież tutejsza tradycja. No i o zdrowym stylu życia też wszyscy mówią. Po osiedlu nieustannie biegają joggerzy, fitness-club pęka w szwach w poniedziałki rano, wszędzie reklamy trenerów osobistych i programów odchudzających...

A te słodycze? Ach, gdzie te czasy, gdy moje dzieciaki zabierały do przedszokola i szkoły pomirorki, ogórka i paprykę. Tak, tak, w Niemczech słodycze w szkołach są zabronione (i konsekwentnie zwalczane). W każdym roku szkolnym 2 tygodnie poświęcano na naukę zdrowego żywienia - z udziałem dietetyka i zajęciami praktycznymi (wspaniały przykład skutecznej indoktrynacji). A dzieci od urodzenia uczone były pić wodę lub Apfelschorle (sok jabłkowy z wodą gazowaną 1:3). Teraz Misia i Marcin też dostają 2 razy w tygodniu do szkoły po ciasteczku, bo jak nie miały, to koledzy odłamywali po kawałku swoich tym biedakom, co mają mamę-wariatkę.

Na szczęście ostatnio pojawiło się światełko w tunelu. A nawet 2. Po pierwsze, po owocowej akcji sponsorowanej przez Komisję Europejską szkoła postanowiła zwiększyć (o 100%!) liczbę dni owocowych. Czyli teraz aż 2 razy w tygodniu dzieci MUSZĄ zjeść owoce. Po drugie, pojawiła się wspaniała inicjatywa związana z coroczną tradycją Avond4daagse. To fajna impreza (wkrótce napiszę o niej więcej), odbywająca się w wielu miejscowościach w 4 kolejne czerwcowe wieczory. Polega na gromadnym kilkugodzinnym wędrowaniu po okolicy. Udział biorą wszyscy chętni mieszkańcy i całe szkoły. Zwyczajowo ostatniego dnia dzieci, które wytrzymały do końca zostają obdarowane słodkimi naszyjnikami i torebkami pełnymi łakoci. W tym roku jedna z organizacji prozdrowotnych i władze naszego miasta proponują słodycze zastąpić czymś zdrowszym (warzywa, owoce) albo nawet niejadalny (drobny upominek), a słodkie napoje rozdawane podczas imprezy wodą. Ciekawe, czy nowa świecka tradycja się przyjmie?

17 maja 2013

Zwycięstwo na całej linii!

Już kilka razy pisałam o moich kontaktach ze szkołą w celu rozwiązania problemów Misi (zwłaszcza z testami CITO). Wygląda na to, że moja konsekwencja przyniosła owoce. Oczywiście, ostatecznie będzie można się o tym przekonać za jakieś 2 lata, ale wygląda na to, że wszystko jest na jak najlepszej drodze.



Zaangażowanie przez szkolną IB (interne begeleider, czyli metodyk) osoby z zewnątrz, z onderwijs begeleiding (czyli nadzoru pedagogicznego oświaty), okazało się strzałem w dziesiątkę. Chociaż sama marudziłam tu na blogu, że to pewnie tylko próba wyprodukowania kolejnej porcji dokumentacji i rozmycia problemów, po dwóch spotkaniach z nią zdecydowanie zmieniłam zdanie. Pani ta okazała się nadzwyczaj kompetentna i, co najważniejsze dla Misi, kreatywna. Rzeczywiście, testów narobiła strasznie dużo, oczywiście przedstawiając wyniki w serii pięknych wykresów. Z samych wyników jestem oczywiście zadowolona, bo wykazały, że moje dziecko ma ponadprzeciętną inteligencję i możliwości poznawcze. Ma to dla nas o tyle ważne znaczenie, że, po pierwsze, zmusza szkołę do większego wysiłku (jeżeli Misia będzie miała słabe wyniki, to znaczy, że nauczyciel jej nie nauczył), a po drugie daje nam narzędzie do ewentualnych negocjacji w sprawie przyjęcia do odpowiedniej szkoły średniej nawet gdyby nie poradziła sobie z końcowymi testami CITO. Ale najważniejsze, moim zdaniem, jest to, że pani ta podsunęła szkole ciekawe pomysły, jak mają z Misią pracować i jak jej samej ułatwić naukę. Skonsultowała się też z kolegami znającymi biegle niemiecki - skonstruują dla Misi tablice, które pomogą jej lepiej kojarzyć podobieństwa słów, jednocześnie pokazując reguły "wymiany" zbitek liter, których zapis jest zupełnie inny. Miejmy nadzieję, że to pomoże jej opanować ortografię i oddalić koncepcję dysleksji. Pani wysunęła też ciekawe pomysły na naukę w formie zabawy i z użyciem mindmap i mnemotechniki. No i wreszcie, była pierwszą (po mnie) osobą, która raczyła zauważyć, że Misię po prostu ominęły lekcje, na których dzieci poznawały pewne ważne reguły oraz uczyły się uczyć. Bo Misia po przeprowadzce musiała przestawić się na całkowicie inny system i model nauki. Z tego, że szkoła w Niemczech i Holandii różni się diametralnie, nauczyciele zupełnie nie zdawali sobie sprawy (mimo moich wyjaśnień). Misia nie rozwiązywała w Niemczech testów, nie pracowała na komputerze, nie musiała wyciągać wniosków z artukułów prasowych... A tu weszła do klasy, w której uczniowie byli z tymi metodami już zaznajomieni.

Uff, jeśli tylko nauczycielka będzie się stosować do tych zaleceń, i znajdą dodatkowego nauczyciela, który poświęci jej jeszcze trochę czasu, to za jakiś czas wszystko się wyprostuje. Co ciekawe, pani specjalistka podczas swoich rozmów z Misią wyczaiła też jej problemy adaptacyjne. I na dodatek zrozumiała, że wynikają w dużej mierze z różnic w wychowaniu pomiędzy Holandią a Niemcami (ma rodzinę w Niemczech i niemieckojęzycznej Szwajcarii). I tutaj też znalazła parę ciekawych pomysłów - dla szkoły i dla nas. Jednym słowem - szacunek.

Czyli znowu ciekawe wnioski dla mnie. Nie należy się zniechęcać brakiem zrozumienia i trudnościami komunikacyjnymi (mam na myśli mentalność, a nie język). Trzeba upierać się przy swoim i drążyć do skutku - oczywiście przy użyciu metody pt. spróbujmy wspólnie rozwiązać wspólny problem. I wreszcie: im wyższa instancja, tym łatwiej o porozumienie, bo ludzie wyżej wykształceni i rozumiejący świat (Holandia nie jest jedynym wspaniałym miejscem na Ziemi), a na dodatek elastyczni i rozwiązujący problemy w mniej szablonowy sposób. Właściwie to Ameryki nie odkryłam...

15 maja 2013

Wszawe worki

Na dobry początek po feriach szkoła zawiadomiła rodziców, że tzw. luizentassen, czyli wszawe worki, zostały urzędowo pozbawione swojej funkcji.


Wszawe worki to duże torby z materiału, które są używane w holenderskich szkołach w celu zapobiegania szerzenia się wszawicy. Z nieznanych dla mnie powodów wszy bardzo lubią Holandię (i Holendrów). Być może ma to coś wspólnego z wilgotnym klimatem, bo chyba nie z higieną osobistą. Jak opowiadają niektórzy rodzice, w wypadku pojawienia się wszy w klasie rozprzestrzeniają się one błyskawicznie. Sama tego nie doświadczyłam, dotychczas zdarzały się tylko pojedyncze przypadki. W Niemczech też jakoś specjalnie się nie roznosiły. Tamtejsza propaganda głosiła, że wszy pojawiają się zawsze po feriach na skutek wyjazdów dzieci „z tłem migracyjnym” do rodzin zagranicą. Holendrzy do swoich wszy się przyznają i stosują dwa środki zapobiegawcze. Jeden to znany mi z dzieciństwa gremialny przegląd głów. Tu odbywa się zawsze po feriach, a przeprowadzają go wybrane matki (mnie jakoś do tego zajęcia nie ciągnie). Drugi środek to właśnie te worki. Wiszą one na wieszakach przed klasami i służą do przechowywania kurtek, szalików itp. Teoria mówiła, że w ten sposób rzeczy poszczególnych dzieci są od siebie dobrze odseparowane, co utrudnia wszom migrację.

A tu nagle komunikat: RIVM (Rijksinstituut voor Volksgezondheid en Millieu, Królewski Instytut Zdrowia Publicznego i Środowiska) przeprowadził badania naukowe, które nie wykazały wpływu worków na roznoszenie się wszy w szkołach. Też mi niespodzianka! Co wykazały badania? Nic oczywiście: że nie da się stwierdzić, czy worki spełniają przypisaną im rolę. Jasne, ciekawe jak duży był grant i jak długo te badania prowadzono. Chyba muszę poszukać etatu w tym instytucie.

Tymczasem szkoła bardzo się przejęła. Uznano, że worki nie są potrzebne. Ze względu na wszy. Ale są. Ładne, kolorowe i zapas pewnie jeszcze duży. Więc zostaną. Będą używane nadal. Ale nie mogą się już nazywać luizentassen! Od nowego roku szkolnego zostaną więc przechrzczone na jassentassen, czyli worki na kurtki. I wilk syty i owca cała…

Badania naukowe to podstawa!

12 maja 2013

Koniec świata

Wymiksowaliśmy się z pomarańczowych świąt i nie płacąc za transfer danych w roamingu udaliśmy podziwiać plaże Portugalii. Daleko, daleko, gdzie WiFi działa tylko w co dziesiątej knajpie.

Było warto! Algarve to naprawdę piękna i niezwykle różnorodna kraina. Są tu i płaskie mokradła przy ujściach rzek i piękne wzgórza porośnięte śródziemnomorską roślinnością, na przełomie kwietnia i maja jeszcze soczyście zieloną i właśnie kolorowo kwitnącą. Plaże są szalenie urozmaicone, na wschodzie długie, szerokie, piaszczyste. Im dalej na zachód, tym ciekawsze: najpierw ceglastoczerwone długie klify, potem pełne wysokich, oderwanych od stoku żółtawych skał, w końcu różnokolorowe pionowe urwiska, rozdzielające niewielkie malownicze zatoczki. Przez kilka dni wędrowaliśmy od plaży do plaży, trafiając na coraz ciekawsze miejsca. Byliśmy zaskoczeni niewielką o tej porze roku liczbą turystów, z których i tak większość zadawalała się plażami w pobliżu centrów kurortów, nie zadając sobie trudu dojścia do oddalonych często o zaledwie kilkaset metrów atrakcyjniejszych miejsc.













Szczególnie pięknym miejscem jest Park Narodowy da Ria Formosa w pobliżu Faro. Można tam dotrzeć łodzią z Faro. Można też dojechać samochodem (do miejscowości Olhão). Nie jest łatwo trafić, bo miejsce to jest raczej kiepsko rozreklamowane. Ale może to i lepiej, bo nie zostanie zadeptane. Cały park narodowy jest dość duży, rozciąga się na szerokim terenie wokół Faro w ujściu rzeki Formosa. Ale część przeznaczona dla przeciętnego turysty to tylko niewielki fragment, z 2,5-kilometrową trasą pieszą. Teren ten został wybrany nieprzypadkowo, bo na niewielkim obszarze można tam podziwiać wyjątkową różnorodność formacji roślinnych: nadmorski las piniowy, w którym żyją kameleony, piaszczyste wydmy, namorzyny (trawiaste formacje rosnące na słonych podłożu, okresowo zalewane przez morze) oraz podmokłą deltę rzeki. Wiosną kwitną przepiękne kwiaty, w tym endemiczne gatunki irysów i narcyzów. Nad rzeką spotkamy ropuchy i  kraby o oryginalnych szczypcach. Jest to też królestwo ptaków. W czasie, kiedy my odwiedziliśmy to miejsce, było może spektakularnie: bociany, kaczki, mewy i inne ptaki morskie. Ale podobno wczesną wiosną i jesienią ptaków są tysiące. Bo ujście Ria Formosa to główne miejsce odpoczynku ptaków lecących z północy Europy do Afryki i odwrotnie. Kameleona też nieststy nie wypatrzyliśmy. Szkoda, bo to jedno z niewieli miejsc w Europie, gdzie żyje. Ale chowa się w piniowych laskach i najłatwiej wyczaić go we wrześniu, gdy schodzi złożyć jaja. Może następnym razem...




To, czego w Algarve brakuje, to oryginalna atmosfera starych portugalskich miasteczek, która została prawie całkowicie wyeliminowana przez masową turystykę. Ale wystarczy ruszyć się z hotelu, pojeździć trochę i ten klimat da się jeszcze odnaleźć w małych rybackich wioskach i miasteczkach oddalonych od wybrzeża.




Warto też wybrać się na koniec świata (właściwie tylko Europy), czyli Cabo de São Vincente, gdzie z wysokiej skały można podziwiać ocean i wypatrywać Ameryki. Co za spokój...




Już tęsknię, najbardziej za słońcem.

10 maja 2013

Królewska lipa

Niestety, dzięki chochlikowi Bloggera posty przygotowane na czas mojej nieobecności, tak przecież obfitej w pomarańczowe wydarzenia, nie ujrzały dziennego światła internetu. Ominęło Was zatem trochę informacji o imprezach towarzyszących wstąpieniu na tron nowego króla, o którym już wcześniej pisałam.

Koronacja 30 kwietnia była niewątpliwie wieką fetą. Ponad milion osób postanowiło oglądać imprezy towarzyszące w Amsterdamie. A cały kraj huczniej niż zwykle (a jest to ulubione i najweselsze święto w Holandii) świętował Koninginnedag, czyli Dzień Królowej, który teraz stanie się Dniem Króla. Jak było, wiecie pewnie lepiej ode mnie, bo przebywałam w strefie wyłączonych telewizorów i kiepskiego dostępu do internetu.


Dziś wydarzenia te jest już mocno przeterminowane, ale mimo to chciałabym wspomnieć o jednej mało znanej tradycji. Z okazji koronacji w (prawie) każdej gminie zostało posadzone drzewko dla nowego króla (koningsboom). Pierwsze zasadził sam Willem-Alexander już 23.04. w Hadze.

Tradycyjnie są to lipy, które sadzi się w reprezentacyjnych miejscach, np. na rynku, i ogradza ozdobnym płotem. Dlaczego lipa? Ponieważ jest drzewem dobrze przystosowanym do tutejszego klimatu, a jej liście w jesieni zmieniają kolor na królewski, czyli pomarańczowy. Nie znalazłam statystyki, ale spodziewane było zasadzenie co najmniej 300 królewskich lip. I to chyba największa korzyść dla świata z przejęcia władzy przez Willema-Alexandra!





Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...