2 września 2013

Pierwszy dzwonek

W tym roku wyjątkowo rok szkolny u nas (Midden Nederland) i w Polsce rozpoczyna się równocześnie. Ale jakże inaczej. Pomijam już całkowity brak jakiegokolwiek zadęcia, czyli uroczystości rozpoczęcia roku. Do tego jestem przyzwyczajona od lat (w Niemczech też tylko w pierwszej klasie jest jakaś uroczystość). Pierwszego dnia dzieci po prostu idą do klasy na normalne lekcje. Nasza szkoła ma zwyczaj urządzania godziny zapoznawczej w poprzedzający piątek w południe - wtedy dzieci i rodzice mogą spotkać się z nową (zawsze) nauczycielką albo dwoma oraz obejrzeć klasę, sprawdzić, gdzie i z kim będą siedzieć, gdzie mają wieszak i  jakie będą nowe podręczniki. Obecność nie jest obowiązkowa, z czego starsi skwapliwie korzystają. Dla młodszych to dobra okazja na przezwyciężenie ewentualnych lęków i niepewności. 

Ale holenderską szkołę odróżnia od polskiej (niemieckiej zresztą także) jedna sprawa - jakże istotna dla rodziców. WYPRAWKA. O której po prostu nie musimy myśleć. W zeszłym tygodniu miałam okazję obserwować w Gdańsku tabuny zaaferowanych rodziców, poszukujących plecaków, zeszytów, piórników, farbek, podręczników oraz odpowiednio tanich (wiadomo - tylko do kilkukrotnego założenia) białych koszul i bluzek we właściwych rozmiarach. Temat szkolnej wyprawki przewijał się we wszystkich rozmowach z rodzicami dzieci w wieku szkolnym, a nawet w telewizji - u głównie w aspekcie niewiarygodnie wysokiego kosztu wyposażenia dziecka w komplet niezbędnych przedmiotów oraz potencjalnego ciężaru tornistrów. A mnie to wszystko omija! Ja musiałam się dziś skoncentrować jedynie na punktualnym dostarczeniu dzieci do szkoły, z plecakami obciążonymi tylko pudełkami z drugim śniadaniem i butelkami wody. Plus oczywiście świeżo wypranymi, należącymi zresztą do szkoły, workami na odzież, zwanymi wcześniej wszawymi (luizentas), a od dziś oficjalnie kurtkowymi (jassentas) - o szkolnych workach już kiedyś pisałam. 




O to wszystko holenderscy rodzice martwić się nie muszą ...
... ale ich dzieci są pozbawione takiej przyjemności  w pierwszym dniu nauki.
Zdjęcie z uroczystości rozpoczęcia nauki w Niemczech (tzw. Einschulung), z własnoręcznie wykonaną typowo niemiecką tubą na słodycze i prezenty, które mają osłodzić dziecku ciężkie szkolne życie (Schultüte).

Tak, to prawda - uczeń holenderskiej szkoły podstawowej, czy to prywatnej czy publicznej, nie potrzebuje nic więcej. Wszystkiego, co niezbędne, dostarcza szkoła. I to na dodatek bez żadnych opłat. Jedynym wydatkiem w naszym wypadku były jednorazowe zrzutki (po 5 euro) na rzeczone worki (klasa I) oraz odpowiednie pióro (klasa III). Poza tym należy zatroszczyć się jedynie o buty sportowe z niebrudzącymi podeszwami  - wiele osób decyduje się na najtańsze tenisówki. Resztę stroju na sport mogą stanowić dowolne spodenki i T-shirt. A więc żadnych kredek, pisaków, farb, zeszytów, piórników, a nawet tornistrów. Dowolny plecaczek, jak najmniejszy, bo tylko na jedzenie. Zresztą eleganci/tki nie uznają plecaków - noszą modne torby. W klasach VII-VIII wymagany jest też (to już jednak pewien rodzaj wyprawki) segregator i ulubiony gadżet Holendra: agenda, czyli kalendarz - jak można żyć (a tym bardziej uczyć się i pracować) nie planując dokładnie wszystkich zajęć i terminów? U Misi (10) bez kalendarza się więc nie obejdzie, w końcu w tym roku będą przynajmniej 4 zadania domowe. Bezwzględnie trzeba zapisać na kiedy.


Muszę powiedzieć, że jestem fanką takiego rozwiązania. Mam nadzieję, że niedoinwestowana oświata (mamy w końcu kryzys) nie będzie musiała zrezygnować z zapewniania uczniom narzędzi do nauki. Bo wtedy też czeka nas ganianie po sklepach (swoją drogą polecam kompletowanie wyprawki w czerwcu, jest jakby mniej nerwowo)... A tak możemy być wyluzowani jak holenderscy uczniowie.


Życzę wszystkim uczniom (pozdrawiam zwłaszcza odważnych sześcioletnich pierwszoklasistów w Polsce!), rodzicom i nauczycielom przyjemnego i owocnego roku szkolnego! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...