Islandzki interior bardzo nas pociągał, więc odbyliśmy jeszcze dwie całodzienne wycieczki w głąb wyspy. Właściwie w każdym wypadku mieliśmy po jednym wyraźnym celu, reszta to głównie podziwianie widoków.
Pierwszego dnia pojechaliśmy z Reykjaviku na północ wzdłuż fiordów, aby w pobliżu Borgarnes skręcić na wschód. Wkrótce znaleźliśmy się na gorących terenach. Odwiedziliśmy wieś znaną z uprawy warzyw. Tak, jadąc do Islandii myślałam, że wszystkie warzywa i owoce na wyspie pochodzą z importu. Szybko się jednak przekonałam, że to nieprawda. We wschodniej części kraju w kilku miejscach są duże skupiska wielkich szklarni, w których rosną sobie pięknie pomidory, ogórki, marchewka i papryka. W smaku niestety nie są zachwycające, ale jednak są. Szklarnie są ogrzewane, jakże by inaczej, wodą z gorących źródeł. Tam, gdzie wylądowaliśmy biło takie właśnie źródło. A z niego wypływała cała rzeka. Nie jakiś tam maleńki strumyczek, naprawdę rzeka. O temperaturze przy źródle około 100 stopni.
Po obejrzeniu tego ciekawego zjawiska udaliśmy się w dalszą drogę. Do niesamowitego miejsca, gdzie można zobaczyć kolejny wodospad - Hraunfossar. Nie jest jakiś wysoki, ani nie niesie dużo wody. Za to ma 2 bardzo wyjątkowe cechy. Po pierwsze niesamowitą barwę wody: intensywnie szmaragdową, odpowiednią raczej dla miejsc o zgoła innym klimacie. Po drugie: woda ta nie pochodzi z żadnej rzeki. Po prostu wypływa ze skał tworzących niewielkie urwisko na skraju wielkiego pola lawy. Magiczne miejsce.
Dalej chcieliśmy obejrzeć tunel w lawie. Niestety nie za bardzo mogliśmy go znaleźć. A kiedy już trafiliśmy, okazało się, że dostać się do niego można tylko w towarzystwie prywatnego właściciela, którego szukać należy w jego domu, parę kilometrów niżej. Zrezygnowaliśmy. Pochodziliśmy po lawie, w której jest całą masa większych i mniejszych szczelin.
I pojechaliśmy dalej, by przed nocą przedrzeć się przez pasmo gór Kaldidalur i zjechać po przeciwnej stronie. Okolica prawie bezludna. Ale na pierwszych kilometrach szlaku napotkaliśmy liczne osobowe auta, które zdążały do pobliskiego lodowca Langjokull. Oczywiście droga była szutrowa i obowiązywał zakaz wjazdu dla osobówek. Ale najwyraźniej mało kto się przejmował. Dalej było już pusto.
Zachęceni kolejnym sukcesem w interiorze poświęciliśmy jeszcze jeden dzień na podobną eskapadę - Kjolur. Tym razem w sumie prawie 10 godzin w samochodzie dla dwóch w kultowym miejscu słynącym z mini gejzerków - Hveravellir.
I to już w zasadzie koniec mojej przydługiej relacji z Islandii. Oczywiście nie omieszkaliśmy też spędzić dnia w Reykjaviku - małym, ale jednak wielkomiejskim, pełnym życia o każdej porze dnia i nocy, miłych knajpek, oryginalnych galerii, ale tym nie będę Was już zanudzać.
Jedno jest pewne - jeśli tylko będę mieć jeszcze taką możliwość, do Islandii wrócę na pewno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz