28 października 2015

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 6

Na eksplorację północy Islandii przeznaczyliśmy kilka dni. I dobrze, chociaż oczywiście okazało się, że potrzebne było więcej. Większa część tego czasu spędziliśmy w okolicach jeziora Myvatn. Nazwa jest znacząca - Jezioro Much. Motyw chmar drobnych muszek utrudniających podróżowanie wokół jeziora przewijał się we wszystkich źródłach informacji, do których dotarliśmy. Trochę się więc obawialiśmy. Niepotrzebnie - much prawie nie było. Może dlatego, że temperatury owadów nie zachęciły do aktywności.

Zanim dojechaliśmy nad jezioro odwiedziliśmy jeszcze jeden z najbardziej znanych islandzkich wodospadów: Godafoss, czyli Wodospad Bogów, poświęcony przedchrześcijańskim bóstwom Wikingów.



Jezioro Myvatn nie jest jakieś olbrzymie, ale i niemałe. Leży na ternie o niezwykłej aktywności sejsmicznej. Całe jego brzegi prezentują świeże lub dawne elementy wulkaniczne. Po zachodniej stronie leży samotna wulkaniczna góra ?. Od południa na i przy brzegu wyrastają liczne stożki przypominające kratery. W rzeczywistości są to pseudokratery, które powstały w trakcie tzw. eksplozji hydrowulkanicznych, czyli wydostania się wielkich pęcherzy gazów ponad lawę spływającą w kierunku jeziora. 





To przedsmak księżycowej atmosfery, jaka czekała na nas dalej. Kawałek dalej krajobraz zmienia się na magiczny inaczej - tu znad wody wyrastają wulkaniczne skały o fantazyjnych kształtach, ułożone w wysokie kolumny lub kilka płaszczyzn jedna na drugiej. Na horyzoncie nieco dalej od brzegu pojawiają się już "prawdziwie" wulkaniczne formy. 






Jadąc dalej wzdłuż brzegu jeziora dotarliśmy do skalnego rezerwatu Dimmuborgir. Jest to szczególne miejsce, gdzie spływająca w kierunku jeziora lawa utworzyła fantazyjne formy. W rezerwacie wyznaczono kilka szlaków turystycznych, które są dla wygody masowego turysty nawet wyasfaltowane. Miejsce to przyciąga dzięki temu wycieczki - nawet chińskie turystki na obcasach mogą podziwiać wulkaniczne skały. Oczywiście wycieczki kręcą się w niedużej odległości od wejścia nie zakłócając wędrówek całej reszcie. Trasy prowadzą nie tylko wkoło Dimmuborgir, ale również do pozostałych atrakcji wokół Myvatn. 





Niestety ze względu na brak czasu nie mogliśmy się przejść i do kolejnego punktu must see udaliśmy się autem. Chodzi o krater Hverafjall, który nikomu nie pomyli się z niczym innym. Zbudowany w całości z czarnego drobnego żwiru wygląda, jakby miał się rozsypać lada chwila. Na szczyt krateru prowadzi wąska ścieżka. Nawet kiedy jest sucho, można się łatwo ześlizgnąć, a w czasie deszczu ślizg może być całkiem spektakularny. Na górze czekał na nas bardzo ciekawy widok. Krater jest olbrzymi. Tak szeroki, że trzeba mieć porządny obiektyw, aby objąć cały. cały krater można łatwo obejść wokoło, podziwiając okolicę. A jest na co patrzyć: po jednej stronie widok na całe jezioro Myvatn, po drugiej na rozległy jęzor lawy poniżej krateru, a w dali wulkan Krafla i parujące góry wokół niego, po trzeciej Namafjall z polem geotermalnym Hverir i wreszcie pola lawy w Dimmuborgir. Niestety nie mieliśmy szczęścia do pogody. Wszystko było zamglone, a na dodatek na górami wisiały niskie chmury.







Z Hvarfjall pojechaliśmy w kierunku Namafjall. Ta góra i znajdujące się na jej stoku pole geotermalne Hverir to moim skromnym zdaniem jedno z najciekawszych miejsc w Islandii. Kolory, jakie tam widać, są niesamowite. Chociaż oglądaliśmy to miejsce w niesłychanie ciemny i wietrzny dzień - a może właśnie dlatego - zrobiło na nas olbrzymie wrażenie. Wiatr rozwiewał parę wzlatującą nad kociołkami błotnymi i wydostającą się ze szczelin i kamiennych pieców. Nad całym polem rozciągał się więc mleczny opar o niesamowicie intensywnym siarkowym zapachu. Nie mogliśmy sobie odmówić wspięcia się na szczyt Namafjall, chociaż było dość wilgotno i ustawione pod stokiem tablice ostrzegały przed możliwością ześlizgnięcia się z grani. Było rzeczywiście wyjątkowo stromo ("Shrek, ja w dół patrzę!") - nie polecam tej ścieżki osobom z lękiem wysokości lub  przestrzeni. Ale za to widok z góry - bezcenny. Pole geotermalne jeszcze bardziej tajemnicze i kolorowe. Widok na Kraflę i kolejne aktywne wulkanicznie pola u jej podnóża, na jezioro w oddali. Wreszcie druga część samego pola Hverir położona po drugiej stronie szczytu naprawdę warte były wspinaczki. Na górze nie ma na szczęście tylu ludzi, ile pojawia się u podnóża. Ale nie każdy boi się wchodzenia: spotkaliśmy całkiem sporo rodzin z dziećmi, zwłaszcza francuskich. Francuzi to w ogóle fenomen w Islandii - nigdzie wcześniej nie spotkałam ich tam wielu, świetnie mówili po angielsku, a obserwowanie ich dzieci było dla nas ciekawym doświadczeniem. Poubierane lekko i bezpretensjonalnie, bez holenderskiej estetyki i niemieckiej przezorności, nie za bardzo pilnowane, w ogóle nie strofowane, wspinały się na skałki , zaglądały do szczelin i w ogóle robiły rozmaite rzeczy, które przyprawiały mnie o gęsią skórkę. A przecież nie należę do nadopiekuńczych matek. Bardzo zainteresował mnie francuski model wychowania.



















Na Namafjall i Hverir spędziliśmy sporo czasu. Nadszedł wieczór, było bardzo zimno i wietrznie, więc po kolacji w pobliskiej wsi Reykjahlíð postanowiliśmy skorzystać z kąpieli w ciepłej wodzie i wybraliśmy się do Jarðböðin við Mývatn, zwanych w języku cywilizacji Myvatn Natural Baths. To północna, nieco bardziej przaśna, ale i bezpretensjonalna wersja Błękitnej Laguny. Ceny nieco bardziej przyzwoite, chociaż też dość wysokie, standard wykonania typowo islandzki, ale wrażenia przednie. To miejscówka zdecydowanie warta polecenia, chociaż trzeba mieć dość niewrażliwy nos. Woda w Jarðböðin við Mývatn pochodzi prosto ze źródeł geotermalnych Bjarnarflag i niesamowicie cuchnie siarką. Po krótkim chłodzeniu w dużym zbiorniku (oryginalna temperatura to ok. 130 stopni!) może już zasilać basen. Został on wkomponowany w naturalny krajobraz stoku Namafjall, dzięki czemu siedząc w przyjemnie gorącej wodzie o temperaturze około 40 stopni przy temperaturze powietrza tako koło 6, mogliśmy się delektować widokami okolicy. Wyjątkowa atmosfera. Woda zawiera bardzo wiele minerałów, dzięki czemu w ogóle nie musi być dezynfekowana. Moim zatokom zdecydowanie się przysłużyła. Nie mieliśmy ochoty się stamtąd ewakuować, ale długotrwałe moczenie się w takiej ciepłej wodzie mocno odwadnia, więc koło 11 wieczorem postanowiliśmy opuścić ten przybytek. Czekała nas jeszcze podróż powrotna do Akureyri.



Następny dzień poświęciliśmy prawie w całości na podziwianie okolicy wulkanu Krafla. Jadąc w tamtym kierunku nie sposób nie zwrócić uwagi na instalacje geotermalne. To tutaj znajduje się wielka siłownia Kröflustöð zasilana wodą z gorących źródeł. Dzięki niej duża część kraju ma prąd i ogrzewanie. Na samym dole przy drodze natknęliśmy się na niewielkie jeziorko wypełnione geotermalną wodą. Ma ono unikalny błękitny kolor, którego barwa nie zmienia się nawet w szare dni. Kolor ten jest skutkiem obecności dużego zestawu minerałów. Do tego zbiornika spływa niewykorzystana woda z położonej wyżej siłowni. Robi ona imponujące wrażenie w księżycowym wulkanicznym krajobrazie. A jeszcze ciekawsze są wszechobecne rury, doprowadzające do niej wodę z wyższych partii.  





Przez "bramę" z rur niosących geotermalną wodę udaliśmy się do krateru Viti. Można dojechać prawie do samego krateru. Od parkingu dzieli go zaledwie kilkadziesiąt metrów. W języku islandzkim Viti oznacza piekło, co dużo mówi o przeszłości tego miejsca. Krater ten wyłonił się z wulkanu w roku 1724. Jego aktualny kształt to wynik ostatnich erupcji z lat 1975-1984. Obecnie Viti jest wypełniony najbardziej turkusową wodą, jaką kiedykolwiek widziałam. Teren wokół jest wyjątkowo urozmaicony. Na brzegu krateru nawet latem leży wielka czapa przybrudzonego śniegu, ale już kilkadziesiąt metrów dalej tęczowe barwy ziemi wskazują na jej wysoką temperaturę. Nawet w pobliżu krateru możemy odnaleźć parujące bąble gorącego błota. Wygląda na to, że pojawiają się one w coraz to nowych miejscach, bo wyznaczone ścieżki były nieaktualne. Dzieciaki poszły śmiało i natychmiast utopiły buty w żółtawym siarkowym ciepłym błocie. Na szczęście udało się je wyciągnąć. Spacer wzdłuż krawędzi krateru pozwala nie tylko nieco dłużej podziwiać lazur wody, ale i porozglądanie się po okolicy. Daleko w oddali, jeśli pogoda pozwala (nam akurat wyjątkowo sprzyjała!), można oglądać jezioro Myvatn. Po stronie wschodniej ponad Viti wznosi się aktualny szczyt Krafli. Jego zbocza są częściowo porośnięte jaskrawozielonymi mchami, które ciekawie kontrastują z czerwono-pomarańczowymi skałami. Po przeciwnej stronie za to rozciąga się widok na olbrzymi czarny jęzor lawy z nieodległego kolejnego krateru Krafli i sąsiadującego z nim krateru i pola geotermalnego Leirhnjúkur. To właśnie miejsce było naszym kolejnym celem.












Leirhnjúkur to kolejne "must see"! Tego miejsca nie można odpuścić. Przewodniki nie reklamują go jakoś szczególnie - może dlatego, że tu akurat trzeba się od parkingu dość daleko przejść. Przez omszałe zielonkawe pole lawy dotarliśmy do tego właściwego - czarnego jak smoła, pełnego wielkich skał i żużlu, wciąż jeszcze gorących! Z licznych szczelin, które wciąż się tworzą, wydostaje się para. Trzeba nawet uważać siadając na kamieniach - niektóre są naprawdę gorące. Chodząc po polu trzeba zachować ostrożność, żeby nie wpaść w jakąś dziurę. Schodzenie ze szlaków jest zabronione z powodu temperatury podłoża. To naprawdę dymiąca bomba! Po wejściu na szczyt dawnego krateru znów można obserwować okolicę. Jak widać na zdjęciach my trafiliśmy na wspaniałą pogodę. Powietrze było jak brzytwa, widoczność na długie kilometry. Z jednej strony Myvatn, z drugiej ośnieżone góry, z trzeciej Viti, z czwartej czarny jęzor lawy. Trudno było się powstrzymać przed zrobieniem kilkuset fotek. Na stoku pole geotermalne z wielkim gorącym bąblem. Tam ziemia ma czasem do 100 stopni, stąd bezwzględny zakaz schodzenia z drewnianych podestów. Cały obszar Krafli  uznaliśmy za jedną z najbardziej fantastycznych atrakcji Islandii. Szkoda, że nie mieliśmy czasu, żeby zostać tam dłużej i powędrować po wielu jeszcze ciekawych trasach.






















Nasz czas na północy dobiegał końca. W ostatnie popołudnie pojechaliśmy jeszcze dalej na wschód, żeby obejrzeć najciekawsze w tym rejonie wodospady. Trasa przebiega przez kolejne pola lawy. Co kawałek krajobraz się zmienia: raz gołe głazy, raz żużel, raz śmieszne okrągłe "czapeczki" pokryte mchem. Naszym celem był olbrzymi  kanion wyrzeźbiony w bazaltach przez rzekę Jökulsá á Fjöllum spływającą przez środek Islandii aż z największego lodowca na południu Vatnajökull (ponad 200km). Są na niej 3 potężne stopnie: Selfoss, Dettifoss i Hafragilsfoss. Do wodospadów można dotrzeć z dwóch stron kanionu. Od strony wschodniej chyba łatwiej dojechać do ostatniego z nich, a przy największym można dojść do samego stopnia. My wybraliśmy drogę od strony zachodniej. Do ostatniego Hafragilsfoss można tam dojść tylko na piechotę, ale kilkukilometrowa wycieczka niestety była niemożliwa ze względu na późną porę. Najpierw podeszliśmy do mniejszego, ale bardzo malowniczego Selfoss. Zwłaszcza z większej odległości jest on wręcz bajkowy. Z kolei Dettifoss to największy wodospad Europy. Spada 44-metrową kaskadą z ogromną siłą 200mwody na sekundę. Podejście do samego brzegu to zadanie dla twardzieli. Już sam huk przeraża, a na dodatek w całej okolicy jest zupełnie mokro, a więc ślisko. Ten ogrom wody wytwarza potężny aerozol, który w połączeniu z silnym wiatrem sprawia wrażenie ciągłego deszczu. W pakiecie wspaniałe tęcze. Widziałam wcześniej wiele zdjęć stamtąd - prawie wszystkie z tęczą. Ale myślałam, że wyczekane tęcze fotografów. Tymczasem to standard. Tęcze nad Dettifoss są spektakularne, niekiedy podwójne czy potrójne. I , co ciekawe, widoczne jednocześnie z każdej strony. 













Bazaltowy kanion rzeki jest bajkowy, ale dalej na północ rozciąga się jeszcze podobno ciekawszy olbrzymi kanion Asbyrgi o szerokości ponad 1 km. Jest on pełen geologicznych niespodzianek. Niestety, to właśnie on okazał się największym niezrealizowanym punktem naszego planu. Zaczarowani krajobrazami Krafli, a później Dettifoss, po prostu spędziliśmy tam za dużo czasu. Na Asbyrgi nie zostało nic. Co za szkoda!

Mój dzisiejszy post jest nieprzyzwoicie długi. Ale cały rejon Myvatn jest tak wspaniały, że po prostu nie mogłam niczego odpuścić. Założone przeze mnie 3 dni to o wiele za mało na spenetrowanie tego terenu. Następnym razem - tydzień.

5 komentarzy:

  1. Piękna podróż. Krajobraz nieco "księżycowy". Widok tęczy na tle skał - bezcenny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie byłam jeszcze na Islandii, ale zawsze, gdy oglądam zdjęcia stamtąd, nie mogę uwierzyć, że to nasza planeta... Piękne miejsce, niezwykłe, wręcz magiczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli tylko będziesz miała okazję, pojedź koniecznie. Co krok, to coś magicznego. :)

      Usuń
  3. Właśnie czytam Twoje wpisy o Islandii i zazdroszczę :) Wygląda to niesamowicie. My byliśmy kiedyś na Islandii, ale robiliśmy tylko dzienne wycieczki z Rejkiaviku. Nasz synek miał wtedy 11 miesięcy, do tego to było jeszcze przy polskich pensjach, więc jedliśmy głównie chleb tostowy z szynką konserwową, a podróżowaliśmy wynajętą toyotą aygo :) Ale było warto.

    Ilość Francuzów z dziećmi nas też zadziwiała. Pamiętam, że przy gejzerach postanowiliśmy wyjść na wzgórze, żeby mieć lepszy widok. Ale strasznie wiało, więc maluszek na plecach w nosidle też to mocno odczuwał. Idziemy i zastanawiamy się, czy noszenie maluszka w takich warunkach oznacza, że jesteśmy patologicznymi rodzicami, a tu francuscy rodzice też z nosidłem maszerują jeszcze wyżej :)

    Taka podróż dookoła Islandii nadal jest na naszej liście na najbliższe lata. Może się uda w przyszłym roku, skorzystam wtedy z Twoich opisów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę Wam, żeby się udało zrealizować te plany.
      My też nie mieliśmy odwagi na trudne wyprawy z maleńkimi dziećmi. Teraz na szczęście dorosły i mogą jechać prawie wszędzie. Ale podziwiam ludzi, którzy z maluchami wybierają się na mocno aktywne wakacje. Tego lata w Islandii widzieliśmy całe masy maluchów (również takich kilkumiesięcznych) podróżujących w średnich warunkach: spanie w namiotach (zero stopni w nocy!) albo jadących w przyczepkach rowerowych (nie wiem, czy bym tak chciała miesiąc spędzić w przyczepce jadąc wokół Islandii). Czyli można. Ja osobiście najbardziej obawiałabym się zabrać do Islandii dziecko w wieku 1,5-3 lata. A już zwłaszcza dwoje czy troje takich maluchów. Trzeba by mieć naprawdę oczy dookoła głowy. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...