20 kwietnia 2016

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 9


Ostatnie dni w Islandii stały pod znakiem wypraw do interioru. To był jeden z naszych najważniejszych celów. Od kiedy zobaczyliśmy pierwsze zdjęcia z Landmannalaugar, wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać. Taka wisienka na torcie. Inaczej wakacje nie byłyby pełne. To między innymi dlatego pojechaliśmy w najbardziej obleganym terminie. Drogi prowadzące w głąb wyspy są przejezdne wyłącznie w lecie, niektóre tylko przez jakieś 8 tygodni. To one były też przyczyną wynajęcia terenowego auta - wjazd samochodami osobowymi na te drogi (oznaczone literą F) jest całkowicie zabroniony. Mimo solidnego przygotowania teoretycznego wcale nie byliśmy pewni, czy do zaplanowanych miejsc uda nam się dotrzeć. Naczytaliśmy się sporo o problemach, jakie inni turyści tam mieli. Największe to rzeczki, prze które po prostu trzeba przejechać. Chociaż według krajowej informacji drogowej większość tras jest "omostkowana", to w praktyce mostek może być tylko wspomnieniem. Na szczęście pogoda nam dopisywała, był to raczej suchy czas, dzięki czemu ani razu nie napotkaliśmy na przeszkody nie do przebycia. 


A więc Landmannalaugar. Prawdopodobnie najpiękniejszy kawałek gór na świecie. Do przejechania z naszej bazy koło Selfoss mieliśmy w sumie niewiele. Początek trasy piękny, z daleka podziwialiśmy ośnieżony masyw Hekli. Do czasu, gdy znaleźliśmy się nad rzeką o niesamowitym kolorze. Po prostu szmaragd. A wokół nagle krajobraz się zmienił na coraz czarniejszy i coraz bardziej księżycowy. A przy okazji zniknął też asfalt, czekało nas ponad 30 kilometrów szutrowej drogi, na której koła samochodów wzbijały tumany wulkanicznego pyłu oraz kamyków. Mieliśmy już wcześniejsze doświadczenia z rozbitą przez spory kamień przednią szybą, więc niespecjalnie się przejmowaliśmy. Niesłusznie, bo ten drobiazg wybił kilkaset drobnych dziureczek w karoserii. Właściwie całe boki auta były pokryte odpryskami. Po tamtym dniu cieszyliśmy się, że wykupiliśmy pełne ubezpieczenie. 






Na drodze pusto. Co kilka minut mijaliśmy jakieś auto powracające z gór. W tym nawet autobus! Skały robiły się coraz bardziej niesamowite. Na wulkanicznym zboczu ułożyły się np. na kształt murka - to stygnąca lawa połamała się. Coraz częściej napotykaliśmy na duże płaty śniegu. A jednocześnie wyrósł przed nami krater, niby czarny, ale przez czerń przebijała barwa czerwona, właściwie krwista. W drodze powrotnej wjechaliśmy na szczyt krateru. Kalderę wypełniała woda. Kolor ścian był jeszcze bardziej krwisty niż na zewnątrz. I byliśmy tak zupełnie sami. Po prostu kosmos!












Z czasem czarne żwirowisko zaczęło zmieniać barwy znów na nieco bardziej zielone. I w końcu dotarliśmy do celu. No, prawie. Drogę zagrodziło nam spore bajorko. Za nim dopiero znajdowała się baza Landmannalaugar. Czyli 2 chaty mieszczące restaurację, punkt informacyjny i zaplecze sanitarne oraz duże pole namiotowe. 









W Landmannalaugar są świetnie oznaczone szlaki, dzięki wyczerpującej informacji na miejscu ustaliliśmy niedługą trasę, na której można zobaczyć wszystkie tutejsze atrakcje. Czyli góry we wszystkich kolorach tęczy. Serio, jedna z gór na zbocze, na którym jest po prostu tęcza. Inna nazywana jest błękitną (Bláhnúkur)- nazwa mówi sama za siebie. Reszta w pięknych kolorach piaskowych i zielonkawych, poniżej pole lawy całkiem czarne. A na nim śnieg. Tęczowa góra jest jednocześnie jednym wielkim polem geotermalnym. Na jej zboczach dymią siarkowe kominki, otwierają się błotne kociołki. A zaraz obok śnieżne tunele. 














 

















W tak niesamowitym miejscu nie byłam jeszcze nigdy. Niestety przy szaroburym niebie nie dało się zrobić zdjęć oddających właściwe kolory. Ale i tak nie warto dłużej opowiadać, lepiej obejrzeć fotografie.

W pobliżu bazy na strudzonych wędrowców czeka niespodzianka: woda z gorącego źródła spływa na płaskowyż, tworząc piękne oczko, w którym można się wykąpać. To dopiero prawdziwy islandzki folklor. Rozebrać trzeba się niestety bezpośrednio na pomoście. Temperatura wynosiła około 7 stopni, więc nie było to zbyt przyjemne. Ale za to odpoczynek w wodzie o temperaturze około 40 stopni - bezcenny. I tylko żal, że musieliśmy wracać. Chętnie przespacerowalibyśmy się z Landmannalaugar w dół do Þórsmörk i Skogafoss. To jedynie koło 60 km, a wędrówka trwa 3 dni. Ale widoki niezapomniane. Może następnym razem. Na razie wciąż jeszcze wspominamy samo Landmannalaugar.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...