8 kwietnia 2016

Ogień i woda - wokół Islandii cz. 8

Jakoś leniwie zabieramy się w tym roku do planowania wakacji. Wciąż jeszcze nasze myśli zaprzątają te poprzednie. Aż trudno uwierzyć, że od naszej ostatniej eskapady minęło już 8 miesięcy. A ja ciągle o niej rozmyślam, oglądam zdjęcia. Za to nie skończyłam o niej pisać. No właśnie, kiedyś marudziłam, że opisanie tych dwóch tygodni w Islandii zajmie mi czas do Bożego Narodzenia. Tymczasem zaczął się kwiecień, a ja jeszcze nie skończyłam. A więc po długiej przerwie wrócę jeszcze do tego tematu, chociaż może niewiele osób on już zainteresuje. Ale przed mną jeszcze wielki kawał Islandii - wprawdzie tej najlepiej znanej części, ale i tak obfitującej w miejsca trudno dostępne, czyli nie odwiedzane przez wielu turystów.


W ostatnim odcinku zakończyłam na niesamowitych widokach Jökulsárlón i Breiðarlón, które zrobiły na nas niezapomniane wrażenia. Niestety napięty plan nie pozwolił nam na całodzienne kontemplowanie lodowych cudów. Tego dnia mieliśmy do przejechania jeszcze spory kawał drogi wzdłuż południowego wybrzeża. Jeszcze przez pewien czas podziwialiśmy wielki lodowiec Vatnajokull. Zatrzymaliśmy się w parku narodowym Skaftafell u jego podnóża. Z centrum turystycznego, będącego jednocześnie wielkim kempingiem, można się tam wybrać na małą wędrówkę w górę. Przygotowano kilka tras o różnej długości i stopniu trudności. My niestety musieliśmy się zadowolić dość krótką trasą. Dlatego pominęliśmy drogę do jęzorów lodowcowych, czego do dziś żałujemy i skupiliśmy się na dojściu do wodospadu Svartifoss. Skaftafell jest wyjątkowym miejscem jeśli chodzi o roślinność. Rosną tam spore krzaki, a nawet prawdziwe drzewa. Człowiek zaczyna się czuć trochę, jakby wędrował po zwyczajnych europejskich górach. Chociaż w sumie wysokości są tam żadne. Ale z góry i tak rozciąga się wspaniałe widoki. Z jednej strony na lodowiec, z drugiej na bardzo rozległą lagunę i rozlewiska poniżej. To olbrzymi płat czarnego wulkanicznego wybrzeża pocięty siecią drobnych strumyków spływających z lodowca. Królestwo ptaków morskich. Z tego, co wiem na obrzeżach laguny są duże kolonie maskonurów. Ale dostęp do ptasich żerowisk nie jest łatwy. Z góry laguna wygląda imponująco. Ale jeszcze ciekawszy jest wodospad. 






Nazwa Svartifoss nawiązuje do czarnej barwy. Jest to niesamowita konstrukcja złożona z bazaltowych kolumn różnej długości. Sprawia wrażenie wyrzeźbionej ludzką ręką. To niesamowite, jakie kształty produkuje natura. Mnie kojarzy się on z organami w kościele. Z wodospadu spływa krystalicznie czysta lodowcowa woda. 





Po opuszczeniu Skaftafell skierowaliśmy się znowu na zachód, jadąc brzegiem oceanu. Przez część nadmorskich piasków prowadzi bardzo długi most, oczywiście jednopasmowy. Dzięki Bogu są na nim mijanki, nie wyobrażam sobie cofania kilkaset metrów w razie spotkania innego auta w połowie mostu. Nieco dalej znowu blisko brzegu wyrastają wysokie wzgórza. Ich kształt jest bardzo charakterystyczny dla Islandii. Ze zboczy spływają liczne wąskie wodospady. Jeden z nich, Foss á Siðu, jest wyjątkowo malowniczy. W pewnym miejscu, podobnie jak poprzedniego dnia, po prostu musieliśmy się zatrzymać przyciągnięci widokiem koni w niewiarygodnie malowniczym otoczeniu. Misia nie byłaby sobą, gdyby nie pogłaskała (prawie) każdego. 










Niedługo później odwiedziliśmy kolejne ciekawe miejsce. Tuż przy drodze stała kiedyś farma, która została pochłonięta przez płynąca z wulkanu Katla lawę. Dziś w tym miejscu jest potężne pole lawy, a na nim wzgórek, na którym przejeżdżający ustawiają kamienne trolle na szczęście. Przez lata uzbierało się ich już sporo, dzięki czemu miejsce to robi magiczne wrażenie. 







Po krótkim przystanku pojechaliśmy dalej, tym razem wśród łubinowych łąk. Kwitnący łubin to znak, że znajdujemy się w zachodniej części Islandii. Na wschodzie klimat jest dla niego chyba zbyt surowy. A może po prostu warstwy lawy nie są pokryte wystarczającą porcją gleby. To był jeden z najsłoneczniejszych dni w czasie naszej wyprawy. Dojeżdżając do Vík í Mýrdal, kolejnego "dużego" miasteczka na trasie cieszyliśmy się bardzo, że dane nam będzie obejrzeć to wyjątkowe miejsce oświetlone promieniami słońca. Rzeczywiście, tamtego wieczora pogoda nam sprzyjała. Tylu tęcz nie widzieliśmy chyba nigdy w życiu.






Vík to kolejne centrum turystyczne zachodniego wybrzeża. Ale nie nastawiajcie się na prawdziwe miasto. To po prostu kolejna mała wioska. W sumie niezbyt urodziwa, ale za to przepięknie położona. Jest tam cała niezbędna infrastruktura: sklepy, restauracje, banki, stacje benzynowe, kemping i kilka hotelików. Bez większego trudu znaleźliśmy restaurację z bardzo smacznymi rybami i wspaniałą jagnięciną. Ceny były oczywiście odpowiednio wysokie, ale za to zamawiając na pół danie dla dzieci zdziwiliśmy się przyjemnie, bo na obu talerzach znalazła się pełna porcja warzyw i ziemniaków. Po kolacji udało się nam jeszcze sfotografować właściwy cel pobytu w Vík, czyli wspaniałe czarne skały wystające z morza. Oczywiście tylko z daleka - ich dokładne obejrzenie zostawiliśmy na kolejny dzień. Przed północą po długich poszukiwaniach dotarliśmy do miejsca naszego noclegu. Był to z kolei prawdopodobnie najdroższy hotel w moim życiu, chociaż właściwie nie można nazwać go hotelem. Miejsce było prawdziwie egzotyczne: pensjonat okazał się częścią firmy zajmującej się przejażdżkami na skuterach po lodowcu i pieszymi wyprawami na wulkan Eyjafjallajökull. I oczywiście położony był w najbliższym sąsiedztwie. Było pięknie, o zachodzie słońca nad wulkanem zebrały się chmury o cudnych kształtach, beczały owce. A w pokoju odkryliśmy pod oknem półeczkę, na której leżał tajemniczy sprzęt w czerwonym pokrowcu. Po obejrzeniu okazał się on sznurową drabinką ewakuacyjną, na wszelki wypadek przymocowaną do ściany. Na szczęście nie musieliśmy go używać, ale poczuliśmy grozę życia pod wulkanem.







Po przepięknym wieczorze nastawiliśmy się na oglądanie plaży D w słońcu. Zasypiając myśleliśmy już o wyjątkowych słonecznych zdjęciach. Plaża Dyrhólaey jest na liście najpiękniejszych plaż świata. Ale jest to również jedno z najbardziej deszczowych miejsc Islandii. Właściwie prawie zawsze jest tam mokro, wietrznie i sztormowo. Rano powitały nas strugi zimnego deszczu za oknem. Zrobiło się znów zimno i o słońcu na plaży mogliśmy zapomnieć. Cóż, tradycji stało się zadość. Czarne skały oglądaliśmy okutani w kombinezony przeciwdeszczowe. Bazalty znów nas zachwyciły. Po jednej stronie ujścia małej rzeczki rozciągała się długa czarna plaża Reynisfjara z wystającymi z wody wysokimi skałami o kształcie trolli - Reynisdrangar. Według legendy trolle próbowały tu wynieść z morza na plażę trójmasztowy statek. Najwyższa skała ma 66 metrów wysokości, chociaż stojąc na brzegu właściwie nie czuje się tego ogromu. Obok na brzegu była ciekawa bazaltowa jaskinia Hálsanefshellir, oczywiście podobno zamieszkana niegdyś przez potwora. Druga część plaży - Dyrhólaey - to mała zatoczka między klifami z przepięknymi łukami bazaltowymi. Ku naszemu zdziwieniu odkryliśmy tam również sporo gniazd maskonurów, którym nie przeszkadzała obecność ludzi.




















Z Vík pognaliśmy w stronę kolejnego islandzkiego highlightu: wodospadu Skógafoss. Sława zasłużona - Skógafoss to "ideał" wodospadu: szeroki na 25 metrów, wysoki na 60, wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać wodospad. Jego podnóże znajduje się na olbrzymiej zielonej łące, dzięki czemu widok na niego rozciąga się nieograniczenie. Miejsce to jest świetnym przykładem islandzkiego podejścia do turystów: pod samym wodospadem na łące można biwakować. Jest to oficjalne, bezpłatne pole namiotowe, z niewielką toaletą i prysznicem. W sumie nie wiem, czy dałabym radę tam zasnąć, ale na pewno wrażenia po noclegu pod samym wodospadem są ciekawe. Przy wodospadzie kłębią się setki ludzi. Ale porównanie wysokości człowieka do ogromu wodospadu daje interesujący efekt na zdjęciach. Po stromym zboczu można wejść schodami do szczytu wodospadu. Stamtąd szlak prowadzi dalej w górę aż do wulkanu Eyjafjallajökull i lodowca, a potem dalej do þórsmörk i Landmannalaugar. Jest to prawdopodobnie najpiękniejszy szlak pieszy w całej Islandii. Większość wędrowców pokonuje go w odwrotnym kierunku. Na pewno warto, ale to wędrówka na kilka dni. My nie porwalibyśmy się na takie przedsięwzięcie. Do Landmannalaugar zamierzaliśmy dotrzeć później z przeciwnej strony, a tymczasem zafundowaliśmy sobie krótką przechadzkę wzdłuż rzeczki. Im dalej w górę, tym bardziej krajobraz przypominał Alpy. Kolejne mniejsze wodospady (jest ich w sumie 22), ukwiecone łąki, a na horyzoncie lodowiec. Szkoda było wracać, ale zmusiła nas do tego aura. Zaczęło padać i ścieżka zrobiła się strasznie śliska. Na szczęście udało się zejść do podnóża z jedną tylko wywrotką.










Następny przystanek i znów wodospad. Tym razem był to Seljandsfoss, słynny z tego, że można wejść za jego kurtynę. Wrażenie niesamowite, niestety robienie zdjęć w tym miejscu właściwie mija się z celem. Jest duża szansa, że aparat nie przeżyje. Naszemu się udało, ale z fotografii zupełnie nie jesteśmy zadowoleni.






Tego dnia zahaczyliśmy jeszcze o starą farmę w oddalonym od szosy nr 1 Keldur. Obejrzeliśmy tamtejsze domki darniowe, niestety do środka nie dało się wejść. Miejsce było jak wymarłe.






Pomiędzy Hella i Selfoss zboczyliśmy z głównej drogi, żeby odnaleźć miejsce naszego kolejnego noclegu. Założyliśmy bazę na 2 dni na końskiej farmie prowadzonej przez bardzo miłą islandzko-szkocką rodzinę. Dzieciaki znalazły świetne towarzystwo do zabawy i rozrywkę w postaci głaskania niezliczonej ilości zwierzątek, w tym przesłodkiego źrebaczka. a my podziwialiśmy cudowne widoki rozciągające się ponad polami. Miejsce to jest wyjątkowo położone: z jednej strony w pobliżu wybrzeża, a jakże - czarnego, płaskiego, z wielkimi połaciami piasków poprzecinanych wąskimi strużkami wody spływającej z lodowców, zalewanych czasem wodą oceanu, z drugiej w podnóża dwóch wielkich wulkanów Eyjafjallajökull i Katli. Mieszkańcy opowiedzieli nam swoje wrażenia z 2010 roku, kiedy po wybuchu tego pierwszego wulkanu rozpętała się nad nim wspaniała magnetyczna burza, a w stronę oceanu leciały wielkie tumany pyłu, które przysłoniły całe niebo. Pewnego dnia farma została całkowicie zasypana popiołem i doprowadzenie jej do właściwego stanu trwało ponad 2 tygodnie. Ciekawe, jaka będzie przyszłość tego miejsca w kontekście przewidywać sejsmologów wróżących rychły wybuch Katli, spokojnej już od prawie 100 lat.

3 komentarze:

  1. REWELACYJNE ZDJĘCIA i cała seria o Islandii!!! Powracają wspomnienia z mojej wyprawy w 2013 roku. I nie tylko mojej - polecam utwór a zwłaszcza video utworu "Auf anderen Wegen" Andreas'a Bourani. Pozdrawiam serdecznie, Małgosia z Warszawy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Fajnie mieć takie wspaniałe wspomnienia. Wideo nie znam, obejrzę. Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Dzięki! Fajnie mieć takie wspaniałe wspomnienia. Wideo nie znam, obejrzę. Pozdrawiam!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...