8 lipca 2013

Burenfeest, czyli sąsiedzka integracja

Jestem z miasta... Z miasta w Polsce, czyli nie znam sąsiadów. Wielkie blokowiska  z epoki realnego socjalizmu oraz brak czasu i pogoń za kasą z epoki realnego kapitalizmu zabiły w nas zwyczaj (oraz chęć) utrzymywania chociaż minimalnych sąsiedzkich kontaktów. Jeszcze tylko na wsi i w stosunkowo małych miejscowościach ludzie się znają i pozdrawiają na ulicy. Nie chcę generalizować, bo oczywiście są różni ludzie i różne miejsca, ale często pytając znajomych, czy mają fajnych sąsiadów, słyszę odpowiedź,  że nie wiedzą, bo nie znają. Sytuacja wydaje się najgorsza w Warszawie, gdzie na dodatek jeszcze większość mieszkańców nowych apartamentowców, to przesiedleńcy (słoiki?), bez jakiegokolwiek towarzyskiego zaplecza w tym mieście  (poza kolegami z korpo).

Ale są jeszcze miejsca na świecie, gdzie ludzie wciąż jeszcze mówią "Dzień dobry" do każdego przechodnia i urządzają pogaduchy na ulicy lub placu zabaw. Przyznaję, że ja też dopiero w Niemczech się tego nauczyłam. Pamiętam jak podczas jednej z pierwszych wizyt w naszej "wsi" mój tata wyszedł z nami na spacer. Przechadzkę co chwilę  przerywało jakieś krótkie spotkanie, tata pytał o kolejną osobę, a po kilkunastu minutach stwierdził: Ty naprawdę ich wszystkich znasz? Ano, znałam. Oczywiście była to nieduża miejscowość. Po przeprowadzce do metropolii było jednak podobnie, mimo że w większym mieście zawsze jest bardziej anonimowo. Ale w obrębie naszego ok. 2-tysięcznego osiedla prawie wszyscy się znali. W Holandii mieszkamy na dużym, prawie 20-tysięcznym nowym osiedlu. I niestety, słowo "Dzień dobry" nie jest w powszechnym użyciu. Ale i tak powoli zaznajamiamy się z coraz większą liczbą mieszkańców. 

A już na pewno znamy sąsiadów w naszej ulicy. Wszystkich. Nie za dobrze, ale z grubsza. Akurat tyle, żeby do każdego się uśmiechnąć i zamienić dwa słowa - zwykle o pogodzie. A raz (lub 2) w roku urządzić wspólnie sąsiedzką imprezę. Oczywiście po holendersku. Czyli nie spontanicznie, lecz w sposób zorganizowany. Jest komitet organizacyjny, który z minimum 2-miesięcznym wyprzedzeniem zarządza głosowanie w sprawie daty. Następnie przy pomocy długiej ankiety zbiera dane co do liczby uczestników, ich preferencji kulinarnych i zbiera pieniądze - zdecydowanie za duże moim skromnym zdaniem i niestety nie wiadomo, po co tak wcześnie. Potem organizuje namiot (prawopodobieństwo deszczu zawsze wynosi ponad 50%), stoły i krzesła, oraz dmuchany zamek-trampolinę dla dzieci. I oczywiście coś do picia i jedzenia. Jedzenie to może zbyt szumna nazwa, bo oczywiście poza bagietką, 2 sałatkami i kiełbaskami oraz nieśmiertelnym holenderskim kip sate (szaszłyczki z kurczaka plus sos orzechowy) niczego spodziewać się nie można. A co do napojów: każdy uczestnik musi również z dwumiesięcznym wyprzedzeniem wybrać JEDEN rodzaj napojów (na szczęście nikt nie sprawdza, czy na pewno pije to, co zamówił).



I w końcu przychodzi ten dzień. Dzień imprezy - u nas akurat w ostatni piątek. Przygotowania na dziedzińcu trwają od południa.  Połowa sąsiadów płci męskiej wraca wcześniej z pracy i od razu zabiera się do roboty - usuwanie samochodów, rozstawianie namiotu, sprzętu do grilowania, nagłośnienia itd. Tymczasem panie siedzą przed domami i dyrygują pracą, a co jakiś czas przychodzą popatrzeć. Dzieciaki popędzają, żeby szybciej dmuchać trampolinę, a potem wylewają z siebie siódme poty skacząc przez kilka godzin. Nasze osiedlowe dziesięcioletnie Barbie urządzają pokaz tańca. I tak pół dnia.

A potem przychodzi wieczór i już można się bawić. Jedzenia starcza na jakąś godzinę (jestem jedyną osobą, która tego dnia wcześniej gotuje), alkoholu na szczęście na dłużej. I chociaż na co dzień kontakty mogą być powierzchowne, takie imprezy integrują ludzi. Czasem nawet za bardzo: tak się nasze sąsiadki tym razem rozluźniły, że nieopatrznie opowiedziały o swoich początkowych wrażeniach o sąsiadach. Na niektórych twarzach malowała się niezła konsternacja (niestety nie udało mi się tych min uwiecznić). Dopiero koło północy (bardzo późno jak na ten kraj) zaczęło się ziewanie, a po wyłączeniu oświetlenia w postaci bożonarodzeniowe lampek na dziedzińcu zrobiło się jakoś dziwnie ciemno. To złodziejskie podłączenie kilkunastu sprzętów do zbiorczego gniazdka na podwórku wywaliło korki - ale co tam, było fajnie, a firma od energii już za jakiś tydzień włączy prąd i może nawet znowu nie każe sobie płacić za naprawę ...

9 komentarzy:

  1. Brzmi niezle. U mnie na ulicy akurat czegos takiego nie ma, ale u "tesciow" tez takie cos organizuja. Tylko, ze na troche mniejsza skale ;) Co do pozdrowien, w Szwajcarii (poza centrum miast) kazdy kazdego wita. Niedzielny spacer po lesie powiazany jest z nieustannym mieleniem ozorem ;) Tak samo, wypada przywitac sie po wejsciu do autobusu, najlepiej glosno zaciagnac: witam wszystkich!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas skala jeśli chodzi o ilość osób też nie jest duża - jeden kwartał czy jedna ulica, czyli 20-30 domów. W Niemczech to była raczej impreza typu festyn osiedlowy, więc oczywiście wiele osób się nie pokazywało, ale rozmach był większy. Ostatnio czytałam, że władze Gdańska próbowały promować takie sąsiedzkie grilowanie, wyznaczono nawet konkretny "sąsiedzki" weekend (w maju czy czerwcu) i zachęcano do organizowania m. in. konkursem na fotoreportaż. Ciekawe, czy był odzew mieszkańców - idea słuszna, ale taka świecka tradycja musi się chyba wykształcać latami.

      He, he, z tym powitaniem w autobusie to się jeszcze nie spotkałam. Co innego w pociągu. Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Też się czasem zastanawiam co się stało takiego w Polsce, że ludzie na siebie warczą i nie mówią sobie dzień dobry, nawet jeśli się znają. Jeden czeka aż drugi raczy go pozdrowić bo tamten akurat nie zauważył. Ale pojawił się człowiek, któremu się chce i nawet wspólnie po sąsiedzku odnowiliśmy kamiennie na osiedlu (trochę tego było i zajęło cały sezon), i organizuje festyny weekendowe sąsiedzkie i dla dzieci, i to w Warszawie. Ale to stara dzielnica, i większość ludzi mieszka na stałe, czasem zdarza się mieszkanie na wynajem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam takie pytanie (pewnie znów powinnam w dziale książki). Czy czytałaś książkę "czym zadziwi strefa Kiwi" napisaną przez niemiecka dziennikarkę Anke Richter. Opisuje w niej zderzenie jej niemieckości z nowozelandzkim sposobem na życie. Jestem ciekawa czy zgadzasz się z jej obraz Niemca przedstawionym w książce? Zaskoczyła mnie, że przedstawia Niemców jako zawsze lepiej wiedzących, wywyższających się, nie rozmawiających o II wojnie światowej, poprawiających wszystkich dookoła, narzekających.
    Obraz Nowej Zelandii przedstawiony dla mnie jest prawdziwy, byłam i dokładnie odebrałam ten świat podobnie.
    Ciekawe czy Niemcy się też zgadzają?

    OdpowiedzUsuń
  4. Niestety nie znam tej książki, a szkoda. O Nowej Zelandii nie wiem za wiele, właściwie znam tylko jednego kolegę stamtąd. Ale za to o Niemcach sporo. I aż tak źle ich nie oceniam. Uważam, że są raczej rozsądni, rozważni i dosyć empatyczni. O II wojnie światowej na pewno nie chcą rozmawiać - to bardzo złożony temat i trudno to w dwóch zdaniach opisać, bo podejście do tego problemu zmienia się z czasem (wymiana pokoleń), ale z grubsza rzecz ujmując z jednej strony sami dziś niewiele o czasach wojny wiedzą, a z drugiej mają dość obowiązkowego poczucia winy. Na pewno Niemcy są pewni siebie, ale moim zdaniem nieczęsto aroganccy. Ich pewność siebie jest "prawdziwa", wynika ze spokojnego, zdyscyplinowanego wychowania, a nie ma maskować jakiś kompleksów. Ja tak ich widzę w codziennym życiu. Ale na pewno są przekonani, że Niemcy są wyjątkowym krajem: zamożnym, z niewielkimi społecznymi nierównościami, spokojnym i bezpiecznym. I na tym tle widzą inne kraje jako gorsze - mogą mieć więc tendencje do pouczania i krytykowania. Ale krytyczni potrafią też być wobec siebie - vide narzekanie. No cóż, tu nie są dalecy od Polaków. Narzekają mniej, ale jak jest powód, to równie intensywnie - ale tylko w obecności przyjaciół czy bliskich osób. Gdy już sobie ulżą, narzekanie zostaje zastąpione konstruktywnym podejściem do problemu. Kiedy znajdą się gdzieś w świecie, gdzie warunki są zupełnie inne od niemieckich, z reguły nie marudzą (tydzień czy 2 da się wytrzymać, co najwyżej człowiek utwierdza sie w przekonaniu, że w Niemczech jest najlepiej). Ale jest pewna grupa ludzi, którzy nieodmiennie np. na wakacjach marudzą i narzekają. To tak jak Polacy - im gorsze warunki mają w domu, tym więcej wymagają na wakacjach w hotelu (silne korelacja ze stanem finansów, wykształceniem i regionen pochodzenia)...
    Nie wiem, czy to autorka tak charakteryzuje swoich rodaków, czy to obraz, który Ty wytworzyłaś po przeczytaniu jej komentarzy o nowozelandczykach. Na pewno Niemcy wydają się mało spontaniczni, zamknięci i napuszeni, jeśli skonfrontujemy ich z nieco bardziej wyluzowanymi narodami, jak np. (sądzę) nowozelandczycy czy australijczycy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moj obraz o Niemcach jest żaden bo ich po prostu nie znam. A pisze tylko to co Anke Richter sama pisze wprost o swoich rodakach, z czym ma problem bo ona tak naprawdę poszukuje własnej tożsamości narodowej na emigracji, i że ma duży problem z porzuceniem niemieckości np. jak widzi coś źle napisane to musi to poprawić. Porusza też temat II wojny bo jak w NZ mówi, że pochodzi z Niemiec to Nowozelandczyk od razu wraca do wojny. Ale dochodzi do takiego momentu, że jak wycieczka niemiecka pyta się jej skąd pochodzi to nie przyznaje się, że jest Niemką tylko mówi "mieszkam w NZ". A mówi tak, bo przeszkadza jej, że jej rodacy po prostu narzekają. Tak naprawdę sama byłam zaskoczona, że Niemcy mogą mieć kłopot ze swoimi cechami.
      Sięgnęłam po książkę z uwagi na Nową Zelandię ale nie wiedziałam, że będzie to lektura również o Niemcach, tym bardziej ciekawa bo przedstawiona przez Niemkę wychowaną i mieszkającą blisko 40lat w Niemczech.

      Usuń
    2. Ja tu widzę raczej typową mentalność dobrze zintegrowanej emigrantki. Dokładnie te same problemy mamy my, Polacy. Albo nie czujemy się dobrze w obcym kraju, a wtedy narzekamy i idealizujemy Polskę i Polaków. Albo czujemy się gdzieś dobrze, podoba się nam i mamy dobry kontakt z ludźmi. I wtedy mamy raczej skłonność do utożsamiania się ze społeczeństwem, w którym żyjemy. Jego cechy uznajemy za bardziej wartościowe, jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że pewne zachowania mamy już wdrukowane i są one charakterystyczne dla naszej narodowości. I chyba taki mechanizm działa u większości emigrantów. Jak widać u Anke Richter tak. U mnie też, bo oceniam Niemców dobrze (może lepiej niż oni sami siebie). No a II wojna... To już niestety tak jest, że kiedy Polak, Anglik, Francuz, Holender (i Nowozelandczyk) spotykają Niemca, to zawsze mają pierwsze skojarzenie z wojną. A Niemiec myśli tylko: "O matko, znowu to samo..."

      Usuń
  5. Anke Richter pisze szczerze o swoim zderzeniu z nowozelandzkim luzem, i takze poszukiwaniem własnej tożsamości narodowej co u emigrantów się zdarza. A na koniec książki godzi się zarówno z niemieckimi cechami jak i życiem w Nowej Zelandii. Książkę polecam, bo trochę kiwuskiego podejścia do życia przyda się każdemu.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...