W Ardenach, gdzie zawędrowaliśmy po raz pierwszy, była prawdziwa złota jesień. Góry to wprawdzie niewysokie (zdaje się, że najwyższe wzniesienie nie przekracza 700 metrów), ale jednak silnie pofałdowanie terenu to coś, czego nam na naszych polderach brakuje, więc bardzo się nam spodobało. A jeszcze na dodatek wzniesienia te pokryte są w większości mieszanymi lasami, co o tej porze roku gwarantuje niezapomniane przeżycia wzrokowe. Ach, ta mnogość kolorów! Na dodatek ich zmienność: gdy spoglądaliśmy na te same miejsca kolejnego dnia, liście na drzewach miały już zupełnie inną barwę. A przy silnym wietrze można było patrzyć, jak pięknie szybują w powietrze. Urządziliśmy więc sobie kilka pięknych pieszych wędrówek, aby do woli cieszyć się tą feerią barw. Niestety trochę przesadziliśmy - jednak nasi mali wędrowcy mają limit kilometrów ustawiony na jakieś 10-11. Przy okazji powiodło się też grzybobranie: ardeńskie lasy były pełne wielkich podgrzybków, niestety wiele z nich było już mocno nadgryzionych zębem czasu - pewnie i tam, podobnie jak w Holandii, nikt już grzybów nie zbiera.
Poza przyrodą zachwyciła nas też wiejska i małomiasteczkowa architektura - domy i kościoły zbudowane z kamienia. W Walonii rzeczywiście widać, że to odrębny kraj. Architektura po każdej stronie granicy jest zupełnie inna: w południowej Limburgii (Holandia) gospodarstwa z ciemnej cegły, w których dom połączony jest z zabudowaniami gospodarczymi, a prowadzi do niego wielka brama; w Nadrenii jasno tynkowane domy albo pruski mur; a w Belgii ten kamień. Nawet nowe domy w większości utrzymane są w charakterystycznym stylu i budowane z kamienia. A w okolicy, w której byliśmy, dość czysto i schludnie - jakoś inaczej niż zapamiętałam Belgię z czasów naszego mieszkania w Aachen. Zdarzało nam się wtedy na krótko przekraczać granicę i jeździć po okolicznych wsiach albo odwiedzić Liege i wrażenia były raczej przygnębiające: szare, brudne i dość zaniedbane wsie i miasteczka, w których domy pokryte były dziwacznymi bitumicznymi płytkami (w Ardenach też są, ale mniej), a całość nosiła jeszcze ślady węglowo-metalurgicznej przeszłości. A tu proszę, kilkadziesiąt kilometrów na południe klimat całkiem inny, taki bardziej francuski. No i jeszcze kapliczki bez mała przy każdym skrzyżowaniu - widomy znak, że to katolicki region (jakoś nie jestem przyzwyczajona). I dodatkowo liczne (w prawie każdej wsi) pomniki ku czci bohaterów I i II wojny światowej, bo toczyły się tu ciężkie boje.
Jednym słowem: wakacje pełne estetycznych wrażeń. I tylko ludzie wydają się dość zamknięci w sobie (może jak wszystkich górali drażnią ich turyści) i w pewnym sensie też podobni do Francuzów: impregnowani na języki obce. Część oczywiście stara się porozumieć, w użyciu jest przede wszystkim holenderski (pewnie w szkole muszą się uczyć drugiego oficjalnego języka), w mniejszości niemiecki. Czyli jak wszędzie na terenach przygranicznych. Ale już angielski pozostaje dla większości tubylców całkowitą tajemnicą (od tego już się odzwyczailiśmy).
Może niewiele jest tu do zwiedzania dla osób żądnych zaliczania zabytków, ale na pewno region godny polecenia dla miłośników pięknych krajobrazów i pieszych wędrówek oraz rodzin z dziećmi. Podobnie jak w Holandii region ten oferuje wiele atrakcji dla najmłodszych. O tym, co ciekawego udało nam się wypatrzyć, napiszę jeszcze w kolejnych postach. Na razie garść zdjęć malowniczych Ardenów. Zapraszam do oglądania!
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz