5 października 2013

Powroty, czyli gdzie lubimy robić zakupy?

Na co dzień robię zakupy w najbliższych sklepach, w każdy czwartek wybieram się na targ. I po dwóch latach mieszkania w Holandii przyzwyczaiłam się już do tutejszych produktów. Potrafię z nich stworzyć dania, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Kłopot w tym, że nie wszystkie. Jest cała gama produktów spożywczych, których w holenderskich sklepach po prostu nie uświadczysz. Chodzi oczywiście o produkty typowo polskie, tubylcom nieznane. A przecież za nimi najbardziej się tęskni. Smaki dzieciństwa pozostają z nami na zawsze. No właśnie: smaki dzieciństwa... W naszej wędrownej rodzinie smaki dzieciństwa to nie tylko krupnik, żurek, polska kiełbasa, kabanosy, kiszone ogórki, ptasie mleczko i prince polo. Smaki dzieciństwa to również Käsespätzle, Linzensuppe, płatki cini-minis, pierniki. Czyli smaki niemieckie. A niemieckich produktów w Holandii też niewiele. Polacy radzą sobie w tradycyjny sposób. Czego nie przywiozą z kraju, to kupują w polskich sklepach, które wyrastają jak grzyby po deszczu w miejscowościach, gdzie Polaków szybko przybywa. U nas nie. Bo w naszym mieście nie ma zbyt wielu Polaków, więc pewnie nie byłoby zbytu. Do najbliższych polskich sklepów mamy kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów. Ratuje nas sklep rosyjski, w którym można kupić artykuł pierwszej potrzeby: twaróg. Z niemieckimi napisami, niemniej jednak prawdziwie polski (z Mławy). Na co dzień wystarczy. Ale raz na jakiś czas łącząc przyjemne z pożytecznym wybieramy się na wielkie zakupy do... Niemiec. Fakt, nie jest to za rogiem, od nas jakieś 80 kilometrów, ale i tak się opłaca. 

W przygranicznym miasteczku Emmerich am Rhein, które do bogatych nie należy i raczej podupada, sklepów jak mrówków. To znaczy supermarketów. W każdą sobotę pełnych Holendrów. Nawet komunikaty odtwarzane są po holendersku. Oczywiście nie przyjeżdżają tu po niemieckie produkty, przyjeżdżają, bo jest taniej. I to nawet do 40%. Ci, co mają blisko, przyjeżdżają co tydzień, inni rzadziej. I wywożą pełne bagażniki: żywność, kosmetyki, chemia gospodarcza. A przede wszystkim paliwo - ostatnio różnica wynosi około 20 centów na litrze! Koszt dojazdu zwraca się już na stacji benzynowej. 


Ale dla nas najważniejsza jest przyjemność. Możemy pogrzebać w naszych ulubionych sklepach i nakupować ulubionych produktów. Dzieciaki oczywiście słodycze i płatki śniadaniowe (w Holandii wybór jest mizerny). My kiszone ogórki, śledzie (zdecydowanie inne od holenderskich), grubo zmieloną pasztetową z cebulką i jabłkiem, niemieckie piwo, frankońskie wino (też smak młodości w Würzburgu). A jesienią koniecznie Federweiser! To młode, jeszcze słodkie i musujące wino, w trakcie fermentacji, jeszcze nie klarowane. Wspaniałe na jesienne wieczory - taka niemiecka tradycja... No i chleb! To najważniejszy cel naszych zakupów. Holenderskiego pieczywa nie można nazwać chlebem. Wszystko to wata o smaku bagietki. Na targu można czasem dostać tzw. chleb niemiecki, ale w nim z kolei ilość ziaren przewyższa ilość mąki, więc jest niemiłosiernie twardy (coś jak dwutygodniowy razowiec). Więc chleb trzeba kupić obowiązkowo. Wiem, że dla wielu czytelników zabrzmi to jak herezja, ale ja przedkładam chleb niemiecki nad polski. Więc i Bauernbrot sobie  przywożę i razowce... Ale przede wszystkim olbrzymią baterię gotowych mieszanek, z których piekę chleb sama. Bo z holenderskiej mieszanki, nawet kupionej w Lidlu i podpisanej "Made in Germany", zawsze wyjdzie holenderska wata. Więc nabywamy w Kauflandzie jakieś 25 kilo mieszanek wszystkich możliwych gatunków i voilá! Mogę sobie piec tygodniami. 


Ponieważ w ubiegłą sobotę asortyment był już adwentowo-bożonarodzeniowy, nabyliśmy też przyprawy do Glühwein (grzańca), pierniki rozmaite i przyprawy do własnoręcznych, kalendarze adwentowe dla dzieciaków (w Holandii nieużywane). Plus jeszcze jakieś ulubione przez dzieci gadżety i słodycze halloweenowe, których tu też nie ma. No i przy okazji odwiedziliśmy turecki sklep warzywny, który w Emmerich pełni też rolę sklepu rosyjskiego i polskiego.  Czyli we wszystko, czego nam brakowało udało się nam zaopatrzyć. 


Ale dla nas taka wycieczka ma zawsze wymiar podwójny. Bo jakby wracamy do domu: miło jest poprzeglądać w księgarni książki w "ludzkim" języku i po prostu wsłuchać się w rozmowy na ulicy. Chociaż akurat Emmerich nie jest do tego celu najlepszym miejscem, bo oprócz wielu Holendrów w całym mieście pełno też Polaków. Część z nich tylko przyjeżdżają z przygranicznych holenderskich miejscowości na zakupy, ale podobno bardzo wielu mieszka na stałe. Według Westdeutsche Allgemeine Zeitung Polacy stanowią drugą co do wielkości grupę narodowościową w Emmerich: jest ich ponad 12%, a wśród uczniów szkół podstawowych aż 25% ma polskie pochodzenie. Co tam robią? Prawdopodobnie pracują w Holandii - a na ulicach Emmerich niemiecki wyraźnie miesza się z polskim. 


Przyjemnie jest też po prostu przejść się po mieście. Nie jest ono jakieś specjalnie urodziwe, ale wrażenie zmienia nadreńska promenada. Ren jest w tym miejscu wyjątkowo szeroki - w końcu to największa rzeka Europy, poniżej, już w Holandii rozdziela się na węższe odnogi. Jest też bardzo ruchliwy: co minutę przemykają ogromne barki płynące do i z Europortu w Rotterdamie. Na promenadzie duża ilość zieleni, platany, pełno kawiarni i restauracji, serwujących typowo niemieckie dania po bardzo przyzwoitych cenach (jak na tak małe miasteczko jest ich zadziwiająco dużo). Na jednym z jej końców romański kościół na planie krzyża - niestety, odbudowany po bombardowaniu. 

W słoneczny dzień można posiedzieć w kawiarnianym ogródku z widokiem na rzekę. Obiadek, kawka i lody na wrześniowym jeszcze słoneczku. Jak już powiedziałam - przyjemne z pożytecznym: zakupy, ale i miła rodzinna sobota.



Ren - największa rzeka Europy w Emmerich

  
Nadrzeczna promenada w Emmerich am Rhein
Grające drzewo na deptaku
  
Romański kościół St. Martini
Przed budową wielkiego mostu na drugą stronę Renu, w kierunku Kleve, można było przedostać się promem, którego przewoźników upamiętnia ta rzeźba.
W zimie przechodzono przez zamarzniętą rzekę. Grubość lodu sprawdzano przeganiając świnie. 
Dziś stoi tam dłuuugi most.

Pamiątka historyczna, czy współczesna prowokacja?
P.S. Na koniec postanowiłam pokazać bardzo interesujący znak, który wisi sobie spokojnie na murze w sąsiedztwie kościoła. Nie wiem od kiedy się tam znajduje, ale jego drugi plan ma w sobie coś niepokojącego. Mam wrażenie, że nawet nielegalnego. Ale chyba nikomu, włącznie z zamieszkującymi Emmerich am Rhein Polakami, nie przeszkadza... A może to hinduski symbol szczęścia?









3 komentarze:

  1. Ale mam dobrze, ze mieszkam przy samej niemieckiej granicy :P Dopiero teraz widze moje szczescie :D
    Niestety tez nie mam polskich sklepow w okolicy, najblizej jest rosyjski, ale tez kawalek stad i nie wszystko mozna dostac.
    Co do ostatniego zdjecia, zaloze sie, ze to sztuka nowoczesna, tej nie zrozumie nikt ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam, mieszkam 15km od niemieckiej granicy. Czy mogłaby Pani podać nazwę gdzie kupuje Pani ogórki kiszone? Lidl i k+k nie ma, mieszkam od niedawna w Holandii, ale strasznie brakuje mi ogórków. Bardzo serdecznie pozdrawiam i dziękuję za odpowiedź! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam za brak reakcji, ale byłam na bardzo długich wakacjach. W Emmerich na głównej handlowej ulicy jest turecki sklep, w którym są najlepsze ogórki kiszone. Polskie oczywiście (victus), zresztą mają tam też dobre polskie wędliny itp. Poza tym kupuję czasem w kauflandzie niemieckie. Te nie są za dobre, ale i na to jest metoda. Po otwarciu słoika trzeba dodać zgnieciony ząbek czosnku. Na drugi dzień smakują o wiele lepiej. Pozdrawiam

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...