Mimo wieloletniego pobytu poza Polską każde święta spędzamy tradycyjnie. Czyli przede wszystkim święconka. No i sporo jedzenia. Chociaż zawsze mam dylemat, że przygotowuję to wszystko tylko dla nas dwojga. Bo dzieci jakoś dotąd nie zasmakowały w żadnych świątecznych potrawach – rzecz jasna z wyjątkiem czekoladowych jajek znalezionych w ogródku. A jednak nie potrafię zrezygnować właściwie z żadnej tradycyjnej potrawy.
Dodatkowo inspiruję się ciekawymi pomysłami firmy Albert Hein, która ma ambicję zachęcania klientów do próbowania nowego. Niestety akurat tym razem ich magazyn jest pełen zupełnie niepasujących do Wielkanocy przepisów Jamiego Olivera (jedyna rozsądna propozycja to jagnięcina z nadzieniem z anchois i orzeszków piniowych z rozmarynem – kupiłam i wypróbuję). W razie problemów z zakupami z pomocą przychodzi rosyjski sklep – niestety w Amersfoort nie ma polskiego.
Udało mi się nabyć drogą kupna większość niezbędnych produktów. Aż zaczęłam rozmyślać o najważniejszej w mojej rodzinie potrawie wielkanocnej: smażonym chrzanie.
Nie jest to potrawa popularna. Przygotowywano ją w domu dziadka, pod Tarnopolem. Nie słyszałam o tej potrawie od nikogo poza tym. Ale ostatnio wygooglałam coś bardzo podobnego, co prawdopodobnie było pierwowzorem naszego chrzanu. Nazywa się smażonka galicyjska. Przygotowuje się ją z szynki, kiełbasy białej i różnych pieczeni świątecznych, które po pokrojeniu w plastry lub kostkę przysmaża się na patelni (koniecznie na smalcu), dodając potem połówki jajek na twardo, a na końcu wióry chrzanu. W naszej wersji ograniczamy się do szynki (i ewentualnie boczku), rezygnując z innych mięs, a chrzan (dziadek strugał, ja trę na najgrubszej tarce) smażymy osobno. Nie ma wielu wielbicieli tego smaku z wyrazistą goryczką. Zwłaszcza, że jest to bomba kaloryczna. A jednak dla mnie to kwintesencja wielkanocnego śniadania.
A więc trzeba zdobyć chrzan. W Niemczech nie mam problemu; wciąż jeszcze wiele osób robi samodzielnie chrzan tarty (taki w słoiku), więc korzeń chrzanu można kupić bez większego problemu. A tutaj? Dla pewności poszukiwania zaczęłam jakieś 10 dni temu. Byłam na targu – nic, sklep rosyjski – jest chrzan, a jakże, nawet ćwikła – wszystko w słoikach. To może u Turka? W największym sklepie warzywnym w mieście – też nie. Ani w sklepach z eko-żywnością. W sklepie azjatyckim zadowolony właściciel odpowiedział: ależ oczywiście. I wręczył mi maleńką tackę z miniaturowymi korzonkami oświadczając z dumą: oryginalny z Tajlandii. W szukaniu pomagała koleżanka – też obeszła znane jej miejsca, w których taki rarytas mógłby się zdarzyć. I nic.
Poczułam smak porażki, zdecydowanie bardziej gorzki od smażonego chrzanu. Aż wreszcie w czwartek zdarzył się cud: robiłam zwyczajowe zakupy na targu i bez większej nadziei na stoisku z warzywami zapytałam po raz kolejny: a chrzanu może pan nie ma? Miał. Zafoliowany w Niemczech. Nienajlepiej przechowywany. Ale jest! Czyli będzie smażonka. Wielkanoc będzie miała tradycyjny smak.
Życzę wszystkim Wesołych Świąt!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz